Lepsza muzyka od filmu (coraz częściej)
Nie znam się, więc się wypowiem. A przede wszystkim mogę sobie pozwolić na uogólnienie, którego moim kolegom od filmu rzucić nie wypada: kino, przynajmniej to duże, oscarowe, wyraźnie słabnie. Pojedyncze filmy klasy hollywoodzkiej (ostatnio Boyhood) zostawiają mnie w stanie radykalnie innym niż ten, w którym mnie zastały. Z propozycji zeszłorocznych, z których dużą część miałem już okazję zobaczyć, też niewiele w historii zostanie – a jeśli już, to bardziej za formalne zabiegi. Długie ujęcia Iñárritu (swoją drogą zdystansowane w zeszłym roku przez operatora niemieckiej Victorii, Sturlę Brandtha Grøvlena), teatralne gadki u westernowego Tarantino, budowanie napięcia z niczego u Villeneuve’a itd. Niemal wszystkie oscarowe filmy, które widziałem, były za długie. Większość miała dialogi napisane gorzej i fabułę poprowadzoną w sposób bardziej przewidywalny niż czołówka seriali ostatnich lat. A czasem niosły mniej pomysłów niż co lepsze dokumenty. Może dlatego najbardziej (pozytywnie) zaskakującym filmem tego oscarowego wyścigu był dla mnie Big Short – rzecz oparta na porządnym tekście, świetnych rolach i paradokumentalnym zapisie wydarzeń. Resztę próbowała na różne sposoby ratować m.in. muzyka.
Ciągle niezły, choć moim zdaniem najgorszy w imponującym dorobku Tarantino film Nienawistna ósemka zostanie mi w pamięci dzięki Ennio Morricone, który po pierwsze zdecydował się na napisanie pełnej ścieżki dźwiękowej (przypomnę, że włoski kompozytor ma 87 lat), po drugie – zrobił to mimo niezadowolenia ze współpracy z amerykańskim reżyserem przy Django, po trzecie – wrócił do westernu po ponad 30 latach, po czwarte wreszcie – napisał naprawdę porządny temat główny, wracając do części swoich patentów sprzed lat (sposób wprowadzania perkusji do partii orkiestrowych, wokalizy – choć awangardowego Morricone tu szukać nie należy, prezentuje się jako świetny rzemieślnik), zarazem nie powtarzając wprost niczego z soundtracków do filmów Sergia Leone. Wzbogacona paroma utworami gotowymi (The White Stripes, Roy Orbison) ścieżka The Hateful Eight (Decca 2015, 7/10) jest więc niezłą płytą z muzyką filmową dla kolekcjonerów tejże. Może będzie szansa na autograf, kiedy Morricone w lutym przyjedzie na koncert do Wrocławia?
Nieco lepiej ze Zjawą wspomnianego Alejandro G. Iñárritu. Reżyser wykorzystywał jako gotowce podczas pracy nad materiałem (jako szukający zemsty traper mamy tu DiCaprio, który daje niedźwiedziowi poszarpać swojego kaskadera, żeby dostać nagrodę za główną rolę męską) fragmenty utworów Bryce’a Dessnera, marząc zarazem o współpracy z Ryuichim Sakamoto, który z kolei – jak wiemy – nie podejmuje ostatnio poważnych zleceń bez wsparcia berlińskiego elektronika Alva Noto. Na koniec wszyscy pracowali ze sobą, wprawdzie korespondencyjnie, wysyłając sobie odpowiednie fragmenty zarejestrowane przeważnie we własnych studiach albo z dobranymi przez siebie grupami muzyków. I tak za bardzo oszczędny temat odpowiedzialny jest Sakamoto (solowe partie wiolonczeli gra znana dobrze Czytelnikom tego bloga Hildur Guðnadóttir), a za elektroniczne tło – Alva Noto, który wykorzystał fragmenty własnych nagrań z cyklu Xerrox oraz utworów Ryoji Ikedy i Vladislava Delaya. Dessner pojawia się wtedy, gdy potrzeba orkiestry przemawiającej w sposób bardziej niepokojący niż posępny, z rozbudowaną sekcją perkusyjną. A ponieważ jego wykorzystane tu Lachrimae mocno inspirowane było utworami Bartóka i Lutosławskiego, to na upartego możemy nawet doszukiwać się polskiego wątku. Album The Revenant (Milan 2016, 8/10) w poszczególnych fragmentach jest płytą zrobioną świetnie, a w filmie tworzy pewnie z jedną trzecią klimatu, choć oczywiście – jak to zwykle bywa – i tak trudno utrzymać uwagę przy słuchanej bez obrazu muzyce.
Nie jestem wielkim miłośnikiem wczesnej twórczości Jóhanna Jóhannssona, ale rozwija się w ostatnich latach niesamowicie i trzeba przyznać, że filmowi Sicario Denisa Villeneuve’a przysłużył się w sposób niebywały. Najlepsze sceny w tym filmie to potencjalnie okropne dłużyzny – sceny nakręcania napięcia, gdy nic się nie dzieje przez długie minuty tylko po to, by dalej nic się nie wydarzyło. Ale i obraz, i dźwięk znakomicie oszukują nas np. w monumentalnej scenie wjazdu konwoju amerykańskich sił specjalnych do meksykańskiego przygranicznego miasta opanowanego przez gangi. To jest ciekawy przyczynek do dyskusji o tym, w jaki sposób dronowa muzyka błyskawicznie przenika w ostatnich sezonach do kina i seriali (wspominany przeze mnie w ubiegłym roku Ben Frost w Fortitude), a album Sicario (Varese Sarabande 2015, 7/10) przypomina tę duszną atmosferę filmu – mieszanką dronowych doświadczeń Islandczyka w zakresie generowania dźwięku, orkiestry grającej nerwowe glissanda w niskich rejestrach (wiolonczela – oczywiście Guðnadóttir) i przesterowanych bębnów. O tym, że jest klimat na tego rodzaju brzmienia, przypomina soundtrack jednego z lepszych – ale prawie niewidzialnego dla Oscarów – filmów zeszłego sezonu, czyli Ex Machina. Ben Salisbury i Geoff Barrow (ten z Portishead) pracowali już wcześniej, tutaj proponują coś między dronami Jóhannssona a stylem rozkochanego w syntezatorach i modnego Cliffa Martineza. Nie poszli jednak wyraźniej żadną z tych ścieżek, nie odkrywając też własnej. Tematu Skin z mocnym finałem można więc na płycie Ex Machina (Invada 2015, 6/10) posłuchać, ale całość, odbierana bez obrazka, mocno mnie wynudziła.
Warto też wspomnieć wydaną w ubiegłym roku płytę Kurta Stenzela z muzyką do dokumentu Jodorowsky’s Dune (Cinewax 2015, 8/10). Wyzwanie było spore, bo dokument opowiada o realizacji najsłynniejszego chyba niedokończonego filmu, epopei wg Diuny Franka Herberta, którą kręcić miał w połowie lat 70. Alejandro Jodorowsky. Chilijczyk miał wizję zatrudnienia do głównych ról m.in. Orsona Wellesa, Salwadora Dali czy Micka Jaggera, koncepcje graficzne tworzyli m.in. H.R. Giger i Moebius, a muzykę mieli pisać tacy artyści jak Pink Floyd, Magma czy Tangerine Dream – przy czym każdą planetę w filmie miał wprowadzać inny styl muzyki. Opowieść jest ciekawa, mało znany amerykański kompozytor rzuca się na to wszystko z paroma syntezatorami z demobilu, co wygląda na akt już nie tyle odwagi, co wręcz brawury. W pierwszej kolejności podąża w stronę sceny elektronicznej czy klasyków minimalizmu (Riley) i jego propozycje nie należą do odkrywczych, ale nie sposób odmówić mu zanurzenia w mistycznej otoczce pracy Jodorowsky’ego. Stenzel wykorzystuje nawet głos reżysera w swojej suicie filmowej, a całość jest długa i zaskakująco różnorodna w barwach i nastrojach. Do nabycia na Bandcampie. Punktuję wysoko, ale historia Diuny Jodorowsky’ego to rzecz, która działa mi od lat na wyobraźnię, a soundtrack ostatecznie wyreżyserowanego (przez Davida Lyncha) filmu był w pewnym sensie obelgą dla oryginalnej idei. Skomponowała go bowiem – kto pamięta? – grupa Toto.
O najlepszej ścieżce dźwiękowej roku już pisałem – to Młodość Paolo Sorrentino. Film nie z gatunku moich ulubionych, ale rewelacyjnie oprawiony muzycznie, co oczywiście nie zostanie docenione na Oscarach, bo tam dają nagrody za oryginalną ścieżkę dźwiękową, a u Sorrentino mamy świetnie grający, ale jednak misz-masz. Za to będzie na pewno zabawnie, gdy w oscarowej kategorii Piosenka roku zwycięży nominowana w niej Simple Song #3 Davida Langa. A o wyższości sceny muzycznej nad filmową decyduje tu nie tyle wartość samej ścieżki, co fakt, że w muzycznych podsumowaniach roku na każdym poziomie konkurencja bywała ostatnio jednak dużo trudniejsza. Zresztą dla większości muzyków to wszystko, co opisałem powyżej, to tylko gościnne występy.
Komentarze
Nawiązując do wpisu, dlatego mam nadzieję, że statuetka powędruje do Mad Maxa. Nie było od lat równie nowatorskiego filmu w wielu kategoriach: blockbustera, sequela, kina gatunkowego w ogóle. Bo raczej jest tendencja patrzenia wstecz i stylizowania retro, co czasem się udaje (Coś za mną chodzi), a czasem nie (Star Wars VII).
Szokuje nieobecność Tarantina w ważnych kategoriach. Nie widziałem jeszcze filmu, ale w ciemno mogę powiedzieć, że reżysersko lub scenariuszowo połowa nominowanych nie dorównuje mu. Np. „Most szpiegów” – oscarowa pomyłka w rodzaju zeszłorocznego „Snajpera”. Pełna patosu propaganda i to mało emocjonująca.
Mad Max nowatorski był tylko w przypadku części pierwszej. Aczkolwiek w tamtych latach takie kino u nas kręcił Szulkin (katastrofizm był jednak u niego pozbawiony kraks samochodowych).
Zabrakło mi ścieżki dźwiękowej „Blue Velvet Revisited” napisanej specjalnie przez Tuxedomoon i Cult With No Name do filmu dokumentalnego Petera Braatza. Płyta ukazała się w październiku 2015. Tutaj pisałem o niej: http://www.nowamuzyka.pl/2015/10/22/tuxedomoon-cult-with-no-name-blue-velvet-revisited/