Żadnej niespodzianki na święta?

Wiemy już mniej więcej, co nas czeka na początku nowego roku (nowy David Bowie – kilka słów już niebawem). Ale jak to, żadnej niespodzianki na koniec starego? Żadnej Beyonce, żadnego D’Angelo? To ostatnio tak mocna tradycja, że można się poczuć, jak gdyby zabrakło choinki. A zatem nie będzie już niczego, co wykasuje przedwczesne podsumowania roku, albo przynajmniej zestawienia bestsellerów? Może jeszcze jutro ktoś coś wrzuci do sieci? Może dla odmiany już w samo Boże Narodzenie jakiś nowy Black Messiah? W sumie premiera płyty w epoce cyfrowej to już rzecz do skontrolowania spod małego palca, nawet w święta. Oczywiście trochę prowokacyjnie rzuciłem to pytanie w tytule. Tak naprawdę niespodziankowa premiera jest, i to istotna, tylko nie należy jej szukać w dużych sklepach ani w promujących się mocno serwisach. Raczej w lichej stajence, czyli na Bandcampie, gdzie artysta sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Często sam się dzieli tym, co wyda, i jeszcze wybiera na dzień premiery 18 grudnia.

A premiera należy do bardzo oczekiwanych. Poprzednie wydawnictwo tego artysty umieściłem nawet wśród najlepszych wydawnictw półrocza, choć był to w praktyce mixtape ze starszym materiałem. Chodzi o rapera/producenta, który podpisuje się jako Lil Ugly Mane. Co ja się tam znam na hip-hopie (prócz tego, że słucham go od czasów Licensed to Ill) – ale radziłbym jednak zwrócić uwagę na LUM, który zresztą (poza wzmiankowanym mixtape’em) nie wydał nowego materiału od lat, a ten zapowiadał bodaj od pół roku. Jak w wypadku wielu moich ulubionych hiphopowych płyt ostatnich lat, jest to rap spuszczony ze smyczy, kompletnie uwolniony stylistycznie. A właściwie może muzyka alternatywna, która przybiera chwilami formę hip-hopu? Odnosi się to do brzmień bluesowych, to do noise’u czy nowej fali, stawia na mrok i chłód zamiast ciepłego soulu i funku. Jeśli tradycja afroamerykańska się tu pojawia – jak w ładnym Leonard’s Lake, w postaci gospelowego refrenu – to przykryta jest zgrzytem jakiejś zardzewiałej huśtawki z placu zabaw. Jeśli w Slugs pojawia się jakiś agresywny, charakterny, ale i szablonowy rap, skontrastowany z delikatnym abstract-hiphopowym tłem, to w finale Travis Miller (tak się podobno nazywa artysta, choć się z tym nie afiszuje) zatopi go w dźwiękach konkretnych, a kolejny utwór Compliance zbuduje w ogóle wokół zabawy noise’em. Gdy Kanye West nagrał takie utwory, dostałby pewnie nie tylko Grammy, ale i zaproszenie na Warszawską Jesień. Tymczasem pozostajemy w stajence lichej, bo ten artysta nigdy nie był zainteresowany wyjściem z undergroundu.

Miller wydaje się człowiekiem spoza światów, któremu nie bardzo zależy, by trafić do jakiejś konkretnej publiczności, albo nie bardzo wie, gdzie dokładnie ta publiczność jest – co zresztą paradoksalnie zbliża go do prapoczątków rapowego zjawiska. W życiorysie artystycznym tego człowieka mogą sąsiadować hardcore rap i hardcore punk, a przy tym jest bardzo niespokojny jako producent – świat dźwiękowy każdego utworu buduje od podstaw. Bywa ekspresjonistą, wykorzystuje efekty do przesady, potrafi wykreować w swoich nagraniach obłąkańczy klimat. Pewnie niezbyt świąteczny, ale przedświąteczny (spójrzcie, co się dzieje) z całą pewnością. Nie wiem, czy to są rzeczywiście zupełnie nowe utwory, czy nagrania z archiwum producenta z Virginii, do których wrócił po latach. Ale nie za bardzo mnie to obchodzi, bo brzmią tak nowocześnie i ciekawie, jak niewiele płyt w roku 2015. W bandcampowej stajence każdy to już chyba ma, ściągnąć można nawet za darmo, jeśli komuś brakuje środków o tej porze roku. Więc nie mówcie, że nie ostrzegałem i życzę wszystkim Czytelnikom tego bloga spokojnych Świąt. Spokojniejszych w każdym razie niż propozycje Lil Ugly Mane’a.

LIL UGLY MANE Oblivion Access, wyd. własne 2015, 8/10