Każdy przyzna, że słabizna?

Nawet najgorsze płyty wielkich zespołów sprzed lat to klasyki. I nawet te kiedyś gorzej oceniane, po latach zyskują zamiast tracić. Perspektywa każe zapomnieć o małych, za to powiększa wielkich. Prawda? Nie, są to rzecz jasna same bzdury. O tym, dlaczego takie twierdzenia są bezsensowne, najlepiej się przekonać, słuchając ostatnich płyt z serii (ogólnie całkiem udanej jako seria) reedycji dyskografii grupy Led Zeppelin. Dla potrzeb tego wpisu wysłuchałem Presence, In Through the Out Door oraz Cody. I teraz zamierzam opublikować tych kilka słów, by czasu poświęconego na słuchanie nie uznać za całkiem stracony. Dodatkowo sprowokowała mnie jakaś poranna trójkowa audycja, w której fragmenty płyty Presence ogrywał Marek Niedźwiecki.

Przy okazji jeszcze jedna refleksja dotycząca trybu słuchania dziś i w przeszłości. Otóż przez wiele lat właściwie nie odrabiałem lekcji z późnego dorobku Zeppelinów. Czemu? Bo chyba każdy zbiór wiedzy na temat muzyki rockowej uznawał tę końcówkę za słabszą, a inwestowanie czasu, energii i pieniędzy w czasach przed internetem i streamingiem w kompletowanie, a potem wielokrotne odsłuchy, wydawało się bezsensowne. Z przyjemnością (szczególnie przy okazji niektórych odcinków serii) powtarzałem sobie więc ostatnio stare płyty w świeżo zmasterowanych wersjach.

Wbrew tytułowemu hasłu (ukutemu kiedyś bodaj przez samego Niedźwieckiego zresztą!) pojawiają się tu i ówdzie laurki dla finałowych albumów Led Zep. Ostatnio w Pitchforku, który postanowił za wszelką cenę dostrzec coś tam, gdzie wielbiciele IV czy Physical Graffiti niewiele widzieli. Czyli na jednej z najbardziej rozjeżdżonych dróg w historii rockowej żurnalistyki. Na drodze powolnego rozpadu zespołu i twórczej drodze donikąd. Zamiast najgorszych momentów Mark Richardson stara się więc eufemistycznie odnaleźć tu momenty „najdziwniejsze”. Nie czarujmy się: może i oryginalnie wychodziły w wielkich czasach, ale żadna z tych trzech płyt – gdyby ukazała się dziś – nie miałaby szansy na tytuł albumu miesiąca w najbardziej zapyziałym rockandrollowym magazynie, jaki jesteście sobie w stanie wyobrazić.

Najlepszy numer na wszystkich trzech płytach to ten, który rozpoczyna pierwszą z nich, Presence, czyli Achilles Last Stand. Progresywno-rockowy charakter to czysta koniunktura w roku 1976, gdy album wychodzi. Ale broni tego 10-minutowego fragmentu żywiołowy początek, dramatyczne solo Page’a i porządna struktura. Na tym jednak atuty albumu właściwie się kończą. Ociężały For Your Life proponuje atrakcyjny riff, za którym jednak nie idzie żadne sensowne rozwinięcie. Ociężałe i bez wizji jest też Nobody’s Fault But Mine, w którym Zeppelini brzmią trochę jak własny cover band. Jest to z pewnością wina nie najlepszej formy Roberta Planta, który – niedługo po wypadku samochodowym – nagrywa wokale na wózku.

Candy Store Rock z odniesieniami do Presleya to jakaś paniczna wyprzedaż rockandrollowej symboliki. Nieco lepiej wypadają Hots on for Nowhere – o tyle, że tu gdzieś lekkiego blues-metalowego grania mogli się uczyć od Page’a hair-metalowcy z lat 80., z Van Halenem na czele (to odniesienie jeszcze wróci). Tea for One to ledwie Page z akompaniamentem, bo raczej nie zespół i nie utwór o dopracowanej formie. Nie zmienia tego obrazu Companion Disc zawierający inne wersje utworów nagranych podczas monachijskich sesji. Chociaż nieobecny na oryginalnej płycie instrumentalny 10 Ribs & All / Carrot Pod Pod (Pod) z długim fortepianowym intro przynajmniej wyraźnie odstaje od niej klimatem.

Gdzie Presence razi boleśnie przeciętnością i zmęczeniem, tam In Through the Out Door dokumentuje rozpad i kompletną niemoc, pokazując zarazem, że alkohol (Bonham) i heroina (Page) nie są dobrym źródłem natchnienia. A przynajmniej nie na dalszą metę. Wytrzymać można jeszcze lekkie beatlesowskie naleciałości, które wprowadził tutaj bodaj John Paul Jones jako główna siła sprawcza (South Bound Saurez). Nawet kolejne odniesienia do Presleya (Hot Dog) nie są na tej płycie najgorsze. Przygnębiające jest to, że za wielomilionową sprzedażą albumu nie stoi już ani żadna mistyczna otoczka, ani nie bronią go wielkie formy. A z piekielnych odniesień zostało jedno: piekielnie się to wszystko dłuży.

Fool in the Rain chwalony przez Richardsona za latynoską rytmikę jest w gruncie rzeczy dramatem perkusisty, który tej rytmiki nie czuje. Dodatkowo to na partii Bonhama wszystko się tu trzyma. Została opakowana w szkic piosenki i – jak na wszystkich ostatnich albumach LZ – frustrująco zapętla motywy, nie rozwijając formy całości. Wokal Planta nawet najbardziej zagorzałego południowca przyprawiłby o depresję. Lecz pretendentką do tytułu najgorszej kompozycji Zeppelinów w ogóle jest Carouselambra, która brzmi jakby Marillion upić do nieprzytomności i kazać im grać w knajpie do tańca. Owszem, pasja Jonesa do syntezatorów mogłaby się przerodzić w coś takiego jak próby Van Halena na 1984, lecz zabrakło pomysłu na podobny motyw co ten z Jump.

Słabe wydaje mi się to, że przynajmniej dwa momenty na tej płycie (In the Evening oraz w sumie i tak wybijający się melodią All My Love) przeszłyby bez większych zmian na płycie takiej choćby Budki Suflera z wokalami Cugowskiego. I’m Gonna Crawl wyrzuciłby z takiej płyty sam Lipko, o ile w ogóle coś tak bezpłciowego zdarzyło mu się skomponować. Można się tym próbować zachwycać, ale w dłuższym okresie może się to okazać niezdrowe. Tutaj i Companion Disc nic nie wnosi. W nowym wydaniu deluxe nic się nie składa – nawet okładka projektu Hipgnosis, która niby zewnętrzną obwolutą przypomina oryginał, ale brak sześciu kadrów pokazujących siedzącego przy barze bohatera zdjęcia z różnej perspektywy (mam pewne podejrzenia, że w wersji super deluxe bym je znalazł).

Coda – jako pożegnalny zestaw odrzutów – łączy w pewnym sensie wady obu wyżej wymienionych płyt. Potwierdza, że wybierać po prostu nie było z czego, że zespół umrzeć musiał – jakkolwiek oczywiście sam genialny Bonham mógł się jednak wstrzymać od tego, co zrobił. Bonzo’s Montreux i ewentualnie końcowy Wearing and Tearing to dwa fragmenty tej kompilacji, którymi warto się zainteresować, chociaż dziś takie rzeczy umieszcza się w ramach promocji za darmo na YouTubie. Tyle że akurat wartość tego nowego wydania Cody, z dwiema dodatkowymi płytami, dla kolekcjonerów dorobku LZ będzie wyższa niż w wypadku obu pozostałych płyt.

Szanujmy wielkie zespoły za wielkie płyty. Nie wszystko, co stare, musi się od razu świecić. I nie wszystkie płyty z kolekcji trzeba mieć (tym bardziej, jeśli wcześniej było sześć lepszych). Nie wszystkie grupy muszą przetrwać i nie za wszelką cenę. Jeśli już słuchać tych trzech albumów, to po to, by zrozumieć, że brak reaktywacji Led Zeppelin to w sumie dobre rozwiązanie, bo gdyby mieli zacząć w tym miejscu, w którym przerwali, to ja zdecydowanie wolę kolejne solowe płyty Planta. I jeśli przez 30 z górą lat przez dyskografię takiego zespołu chodzimy na skróty, obchodząc łukiem płyty ewidentnie gorsze, to nie znaczy, że wszyscy mamy teraz dokonać odkrycia Ameryki i biczować się, słuchając tych słabych płyt, podczas gdy nagrania debiutantów bywają dziś lepsze.

LED ZEPPELIN Presence (Deluxe Edition), Swan Song 1976/2015, 6/10
LED ZEPPELIN In Through the Out Door (Deluxe Edition), Swan Song 1979/2015, 3/10
LED ZEPPELIN Coda (Deluxe Edition), Swan Song 1982/2015, 4/10