Ludzie, zwariowałem, pieniądze rozdaję
A raczej – chętnie bym rozdawał, gdybym miał taką moc sprawczą. Swego czasu jeden z krajowych wydawców płytowych (wtajemniczeni rozpoznają po poczuciu humoru, więc bez nazwiska) wymyślił, że Polifonia mogłaby być częścią gry w stylu Monopoly. Ogólnie rzecz biorąc ta wersja polegałaby na tym, że zamiast nieruchomości do kupowania byłyby niezależne labele płytowe, a mój blog służyłby jako pole startowe – to, po którego minięciu dostajemy premię (w oryginale w wysokości 200 dolarów). Bardzo to było miłe, aczkolwiek mocno na wyrost, bo żeby wypłacać 200 dolarów niezależnym musiałbym prowadzić jakiś zupełnie inny biznes niż blogowy (pewnie lepsze byłyby nieruchomości). Ale co jakiś czas przypominam sobie o tych dwustu dolcach jako o zobowiązaniu, gdy za długo nie napiszę o żadnej polskiej płycie – a pisać jest o czym. Do poprzedniego wpisu informującego o nowościach płytowych polskich niezależnych (200 dol. wydajcie na polskie fonogramy we własnym zakresie) dorzucam więc trzy bardzo dobre nowości.
Co do pierwszego albumu – najpierw myślałem, że to jakaś kolejna płyta poświęcona powstaniu warszawskiemu. Opakowana w ręcznie klejony i tylko maszynowo wyszywany (ale bardzo DYI – moja koleżanka z redakcji ma napisy w innym kolorze) kawałek płótna w kolorze mundurków harcerskich, nosi tytuł Heroizm woli, ale że wszystko jest małymi literami (heroizm woli), człowiek wyobraża sobie natychmiast heroizm Woli czasów powstania. Tymczasem album grupy Lomi Lomi kierowanej przez Piotra Domagalskiego (basista m.in. Levity i Profesjonalizmu) jest raczej ucieczkową, pełną uroku płytą spomiędzy konwencji, z lekką domieszką elementów ludowych, lekkim absurdem i banalizmem tekstów (albo szczekaniem psa, które w Halo halo halo halo zastepuje refren), ale z pewnością bez jakichś głębokich celów i pretensji. Ma się wrażenie, że jest to płyta, która po prostu… taka wyszła. Spontaniczna. Ze wszystkimi tego lepszymi i gorszymi stronami. Są tu jakieś drobne przestoje, ale jest przy tym sporo świeżości. Śliczne Amlal i ualgaga mogłaby nagrać któraś grupa z dawnej sceny Trójmiejskiej. Nix – już konkretnie Ścianka, gdyby zatrudniła cymbalistę. A w całości 35 minut zlatuje błyskawicznie.
LOMI LOMI Herozim woli, Lado ABC 2015, 7/10
Zupełnie innego rodzaju emocje, klimaty ambientowe, momentami nieco coilowskie i muzykę powstającą w oparciu o precyzyjne, potężne brzmienia syntezatorowe proponuje z kolei na albumie Music for Cassandra Maciek Szymczuk. O jego muzyce zdarzyło mi się wspominać na blogu i choć odwołuje się ona też do trochę wydeptanych ścieżek 4AD (nawet mitologiczna tematyka jakoś się z tym zazębia) i mrocznej muzyki elektronicznej, zawsze przekonuje mnie elegancją i brakiem przeładowania. Tutaj warto zacząć od The Seer, który jest kwintesencją jednego i drugiego. W Helen’s Golden Veil nie przekonały mnie samplowe (albo przetworzone) smyczkowe aranżacje, ale za każdym razem przy słuchaniu uwagę przykuwała druga część albumu. Wyrazisty brzmieniowo, mocny i kontrastujący wręcz pod tym względem z całą resztą Spoil of War (który też uświadamia, że płyta ma duże spektrum dynamiczne i warto iść za radą z okładki, słuchając jej dość głośno), a potem elegijny i stylowy utwór świetny już właściwie z tytułu: Infinite Sadness of Being Right. Ten ostatni daje złudzenie niekończącej się sekwencji schodzących w dół akordów. A Let My Life Be Done – właśnie z pewnymi odniesieniami do 4AD – to chyba kulminacyjny punkt albumu, zrealizowany świetnie, z dużym jak na ten album rozmachem, ale też pełną kontrolą.
MACIEK SZYMCZUK Music for Cassandra, Zoharum 2015, 7/10
Trzecia płyta ukazała się już całkiem dawno, pod koniec maja, ale jest dziś jeszcze chyba dostępna nawet w wersji kasetowej i zdecydowanie warto, bo to najlepszy dotąd album trębacza Kamila Szuszkiewicza (pisywałem pozytywnie o poprzednich jego nagraniach). Pomogli mu nieco Zuzanna Lelek (głos) i Hubert Zemler (głównie instrumenty perkusyjne), a Piotr Zabrodzki zmiksował, nie zmienia to jednak faktu, że Istina jest odważną solową podróżą w nieznane – porównywalną pod tym względem choćby z tymi, jakie ostatnio zdarza się odbywać Robowi Mazurkowi. Przestaje się tu liczyć coś takiego, jak podstawowy instrument solisty, członek Profesjonalizmu prowadzi tu raczej misterium oparte na niby to wzorcach bałkańskich, a może po prostu słowiańskich, chwytających za duszę, ale też podszytych niepokojącymi partiami syntezatora i niespokojnymi perkusjonaliami. Owszem, goście mają tu znaczny wkład w brzmienie całości. W części pierwszej (Movement I) kulminacją jest delikatna solowa partia Zemlera, w części drugiej (Movement II) od samego początku nałożone na siebie wokale Lelek – w obu sytuacjach pewien statyczny, hipnotyzujący, a zarazem przecież pełen niuansów obraz dźwiękowy zdaje się zatrzymywać czas. I ilekroć słucham tej płyty, tylekroć parokrotnie o jego przepływie informuje mnie tylko przewijana rolka kasety. Owszem, nic tu nie zależy wyłącznie od Szuszkiewicza, ale wszystko, nawet sam nośnik, gra zgodnie z wizją autora.
KAMIL SZUSZKIEWICZ Istina, Wounded Knife 2015, 8/10