Najważniejsze teksty na Off Festivalu

Po 10 minutach koncertu weteranki Patti Smith jakiś wyższy ode mnie o głowę, dobrze zbudowany (więc nie zaczepiałem) i wytatuowany młody chłopak stojący obok chwycił w desperacji za telefon i zadzwonił: Przychodź tu zaraz, bo mi się nudzi. To była na Off Festivalu jedna z nielicznych oznak konfliktu pokoleń. W jeszcze mocniej niż zwykle wymieszanym wiekowo tłumie (dwulatkom współczułem podczas upałów bardziej niż 70-latkom) świetnie przyjęty występ autorki Horses był czymś tym bardziej naturalnym. Ale jeśli gdzieś miałbym szukać dominującej tendencji tegorocznej edycji, to nie w demografii, tylko blisko tekstów.

Oś tegorocznego festiwalu stanowiły moim zdaniem właśnie trzy koncerty z literaturą w tle. Po pierwsze Sun Kil Moon, czyli Mark Kozelek, który wyszedł w jakimś nieszczególnym nastroju (pogoda? przemęczenie? używki?), trochę jakby z łaski, a po paru minutach zwinnym ruchem odebrał aparat jednemu z fotografów (Fajna pamiątka, dzięki, zawsze chciałem taki mieć!). Dopiero przy pierwszym Jesteście wspaniali! rzuconym do publiczności okazało się, że kontrastowo odmienne uczucia żywi właśnie do fotografów (w tekst wcześniej, niby żartem, wplótł coś o zabijaniu fotografów). Wygonił ich w niezbyt czuły sposób spod sceny, powołując się na kontrakt (którego – jak słyszałem – nawet nie zdążył podpisać). Potem jeszcze ponarzekał pod nosem na brak ręczników i kiedy wszystkie podstawowe potrzeby mu zapewniono, okazało się, że tak naprawdę przyjechał zagrać wyjątkowy koncert i udowadniał to przez ostatni kwadrans tak dobitnie, że uwierzyłem. Stało się to jasne już przy wspólnym (z widownią) odśpiewaniu Carissy, a potem już oczywiste przy This Is My First Day and I’m Indian and I Work at a Gas Station z ostatniej płyty. Poza paroma zwyczajowymi improwizacjami w tekstach, Kozelek zostawił sobie na koniec całkiem długi fragment napisany specjalnie na ten wieczór, z charakterystycznym szczegółem, ekshibicjonizmem i banalistycznym zacięciem opowiadający ostatnie 24 godziny przed katowickim koncertem. Całość zwieńczyło bratanie się z krajem przodków i prezentacja Nicka Zubka, niezłego gitarzysty, który Kozelkowi towarzyszył, jako kolejnego na scenie muzyka o polskich korzeniach. Niezależnie od tego również muzycznie koncert był z każą minutą coraz pewniejszy i pozostawił znakomite wrażenie, wprowadzając festiwal na poziom, gdy śledzenie występu legendarnej Sun Ra Arkestra zaraz potem było miłym kosmicznym chilloutem (drużyna kierowana przez stareńkiego Marshalla Allena to już głównie swing, lata 60. i łatwiejszy, prawie wyłącznie piosenkowy repertuar – więc właśnie tekstów jest więcej niż bywało za życia lidera grupy).

Na koniec swojego występu Kozelek zachęcał wszystkich, żeby się koniecznie wybrali na występ Run The Jewels ostatniego dnia. Co doprowadziło mnie do pewnego olśnienia – przecież to raper, więc nie dziwota, że napędza publiczność innym raperom. Poza wszystkim walory liryczne RTJ musiał docenić. Mam jednak wątpliwości, czy aby wszyscy go posłuchali, bo o ile Sun Kil Moon grali w warunkach sporego nadkompletu (fakt, że w namiocie Trójki), to Run The Jewels na swoim żywiołowym i w sumie niezłym występie na zwieńczenie imprezy mieli na dużej scenie chyba mniejszy tłum niż inni headlinerzy. Był to jednak tłum dość zbity pod sceną i świetnie przygotowany. Wprawdzie Killer Mike z miejsca zdradził się, że jest – eufemistycznie cytuję – nawalony jak stodoła, to jednak wielkie oczy, które zrobił na pierwsze uzupełniane przez Polaków linijki tekstów, chyba raczej nie wynikały z przepalenia.

Jeśli można narzekać na mniejszą frekwencję na Run The Jewels, to obwiniałbym za to raczej późną niedzielną (a w zasadzie poniedziałkową) porę, no i ten wspomniany już rewelacyjny występ Patti Smith, którego dramaturgia – najpierw wykorzystująca oczywiście naturalny tok płyty Horses, a potem jeszcze hit People Have the Power, no i obowiązkowe My Generation na koniec – sprawiała, że mnie przynajmniej nie chciało się już oglądać kolejnych. To był finał, kropka nad „i”, zwieńczony gestem rozpaczliwej 68-letniej punkowej babci, która w ostatnich minutach chwyciła za gitarę, wydobyła parę sprzężeń, a później z zadowoloną miną scenicznego robociarza kolejno pozrywała wszystkie struny. Na koniec, wymachując instrumentem, krzyczała: To jest jedyna pierdolona broń, której moja generacja potrzebuje. Tu aż nie wypada wykropkowywać. Była w tych paru gestach bardziej jeszcze rockandrollowa niż parę lat wcześniej Iggy z The Stooges. No i chyba – suma summarum – w lepszej formie. Poza tym w oczywisty sposób występ Patti był tym trzecim koncertem mocno skupionym wokół słów i znaczeń. Zresztą cały ten klimat Śląska, Kawiarnia Literacka, pisarze i wydawcy na koncertach – w sumie to już od dawna Off był bardziej literacki niż reszta letnich festiwali.

Wcześniej właśnie w namiocie literackim odbyło się ogłoszone w ostatniej chwili spotkanie z Patti Smith, na którym opowiadała między innymi właśnie o etosie i znaczeniu pracy (Work-based person – mówiła o sobie), także w życiu artystów. Trudno było tego etosu i znoju nie zaobserwować na co dzień w Katowicach, gdzie zespoły grające popołudniowe koncerty na dużej scenie w pełnym słońcu, ale i publiczność uparcie wypełniająca namioty w okrutnym zaduchu wykonali 200 procent normy. I trudniej tym samym krytykować kogoś za to, że mu nie wyszło. Ale jeśli już coś mi w tym upale uwierało, to szczególnie dwa specjalne projekty, z których niespecjalnie coś wyszło. Mick Harvey, jeśli nawet nie sprofanował dorobku Serge’a Gainsbourga, to po prostu w beznadziejny sposób go nie potrafił wykorzystać. Ja z kolei potrafiłbym wskazać na festiwalu ze trzy polskie składy, które w tydzień opracowałyby to lepiej. Cieszyć się mogą ci, którzy wybrali grupę Ought. Wiem, bo w końcu wybrałem. Podobnie z występem Xiu Xiu i ich wizją muzyki z „Twin Peaks”. Grająca dzień wcześniej grupa Kwadrofonik (bardzo dobrze – i słusznie! – przyjęty mimo wczesnej pory i otwartej sceny koncert z Requiem ludowym) albo orkiestra AUKSO mogłyby to zrobić nie tylko ciekawiej, ale zarazem pewnie bliżej ducha oryginału. A pewnie jeszcze taniej.

IMG_20150809_161754_edit

Pierwszy dzień imprezy był nieco słabszy. Ogólnie, rzecz jasna, bo było kilka niezłych koncertów, a na kilka się spóźniłem – pozdrowienia dla kogoś, kto postanowił w przeddzień Off Festivalu wyłamać mi zamek w blokowej piwnicy. Zrekompensowały mi to dwa pozostałe dni, które już wielokrotnie zrelacjonowano godzina po godzinie, więc tylko w telegraficznym skrócie: Kinsky i Ten Typ Mes, każdy na swój sposób, spełnili oczekiwania, a Olo Walicki z zespołem, który przypomniał choćby dobre czasy Kur, całkiem pozytywnie mnie zaskoczył – lepszy niż na płycie. Hailu Mergię z Majkowskim i Szpurą koniecznie muszę jeszcze gdzieś zobaczyć, bo było późno i nie dotrwałem do (podobno najlepszego) finału. Poza tym trze’a było postać w tłumie skandującym teksty (znów!) niezawodnego Pro8l3mu. Popularny fragment Stówa, wydajesz ją jakbyś spluwał, wydał mi się wyjątkowo trafny w kontekście cen (coraz lepszej skądinąd, poza piwem) festiwalowej gastronomii.

Ride w oddzielnej offowej kategorii gwiazd z demobilu wypadł powyżej poziomu The Jesus and Mary Chain, ale poniżej Public Image Ltd. Pozytywnie zaskoczył bardzo skupiony i mający świetną sekcję rytmiczną Arto Lindsay. Steve Gunn na poziomie oczekiwań, choć nie żałuję, że uciekłem na konkurencyjny Innercity Ensemble. Bo to był jeden z przyjemniejszych, tak po prostu, momentów całej imprezy. Większość innych koncertów widziałem albo we fragmentach (prawdopodobnie znakomity Jacek Sienkiewicz, z pewnością fajny i w dodatku heroiczny Der Father o 16.00 – patrz piekarnik na zdjęciu powyżej), albo w całości, uznając jednak po prostu w jakiś sposób miłe (Susanne Sundfor, Songhoy Blues). Poza tym też muszę jeść, pić i, z czego zdałem sobie sprawę na tegorocznej edycji, mimo dość robotniczego podejścia do rzeczywistości jestem coraz mniej odporny na zmęczenie i upały.

Nie wspomniałem o koncercie SunnO))), ale trudno to widowisko oceniać według tych samych kategorii, co inne występy. Grupa jest niewątpliwie zacna, ale na żywo tworzy kategorię samą w sobie, gdzieś pomiędzy czarną mszą, cyrkiem i próbą nuklearną kongresem pożarnictwa (tu pora powtórzyć: To jest jedyna pier… broń, której moja generacja potrzebuje), na granicy kompletnego oszustwa. Skapitulowałem wcześnie, niewyspany i zmęczony poranną sytuacją w piwnicy, po czym końcówkę zdążyłem dosłuchać w znajdującym się ok. 3 kilometrów dalej hotelu. Szorując zęby, zdałem sobie sprawę, że słyszę co kilkanaście sekund coś, co brzmi jak zmiany akordowe SunnO))). Po otwarciu okna wychodzącego na drogę szybkiego ruchu uznałem, że tak, to na pewno to – i dodatkowo to coś zagłusza jeszcze skutecznie dźwięk przejeżdżających samochodów. Więc może i My Bloody Valentine albo Swans zagrali najgłośniejszy koncert na Offie, ale dzięki właściwościom budowanych na niskich częstotliwościach dronów to właśnie SunnO))) byli prawdopodobnie pierwszym zespołem, którego tego dnia słuchały całe Katowice. I też były w tym jakieś teksty, by tak nawiązać do dzisiejszego leitmotivu, ale dużo wam o nich nie opowiem, bo Attila Csihar, jak przystało na blackmetalowca i Węgra w jednej osobie, mówi od tyłu.

Aha, ten niecierpliwy facet z pierwszego akapitu w końcu się doczekał końca nudy – ale przyszła nie grupa jego kumpli-dryblasów, żeby rozpirzyć hipisowską fiestę, tylko zawiadomiona telefonicznie długowłosa i długonoga pani serca, co stłumiło bunt w zarodku. Jak zwykle był to więc spokojny festiwal ludzi o eklektycznych gustach, którzy w większości wpadli tu po prostu posłuchać muzyki i na nią reagowali najlepiej. W sumie to nawet tak reagowali, że awansowałbym ich wszystkich chętnie – zaraz po Patti Smith i Sun Kil Moon – do pierwszej trójki twórców tegorocznej imprezy. I jak zwykle żadna relacja złożoności tego wydarzenia nie odda.