Gra w wyważanie otwartych drzwi

Ten tekst nie zawiera spoilerów. Piszę na wszelki wypadek, bo to jeden z tych strasznych dni, kiedy wszyscy dookoła chcą wam coś wcisnąć na temat „Gry o tron” i są to najczęściej albo spoilery, albo banały. Być może więc i ten tekst zawierać będzie banały, ale – mam nadzieję – raczej w przykładach. W różnych miejscach przeczytamy mianowicie o tym, że seriale górą. Że seriale to odpowiednik XIX-wiecznej powieści. Że fantasy nie umiera. A wreszcie – że świat popkultury nie jest czarno-biały. Każdy uważa, że powinien nagle zaparkować swój aparat krytyczny w świecie kultury popularnej i dokonać nowych odkryć. Mnie poruszył autor, którego czytać lubię, czyli Krzysztof Varga, obwieszczając na łamach „Gazety Wyborczej”: „Gra o tron” jest radykalnym odejściem od klasycznego manichejskiego podziału na czyste zło i czyste dobro, który do niedawna był podstawą popkultury, a swoje doskonałe wcielenie znalazł niegdyś w sadze „Gwiezdne wojny”. Tu muszę delikatnie, a zarazem stanowczo zaprotestować.

Są tu dwa dość kontrowersyjne sądy: że oto właśnie (dopiero?) „Gra o tron” od czegoś gwałtownie odchodzi oraz że podział na czyste dobro i zło był podstawą popkultury „do niedawna” (czyli jednak „dopiero”). Mam 41 lat i oprócz niektórych opowieści o amerykańskich superbohaterach (a i styl tych opowieści mocno się zmienił już w latach 80. za sprawą Franka Millera i Alana Moore’a) od zawsze pamiętam jako najbardziej fascynujące w popkulturze momenty, gdy starała się zrywać z twardymi podziałami, albo przynajmniej po nowemu je ogrywać. Może dlatego, że jako berbeć podglądałem „Ojca chrzestnego”, co było pewnie skutkiem mieszkania z rodzicami na kilkunastu metrach w pokoju z kuchnią. Natomiast cały dzisiejszy szał na punkcie seriali został zbudowany na opowieściach zrywających z tym, niech mu będzie (Maniemu, bo dzięki temu gościa wciąż przywołują) – manichejskim podziałem. Zostawmy na boku „Rodzinę Soprano” jako przykład nawiązujący do wcześniejszych opowieści o gangsterach. Weźmy obyczajowe „Sześć stóp pod ziemią” (proponuję obejrzeć wszystkie pięć sezonów i wskazać jednoznacznie pozytywnego bohatera), a przede wszystkim kryminalny „The Wire” („Prawo ulicy”), który w dziedzinie realistycznego odtwarzania pełnej gamy szarości i surfowania z bohatera na bohatera i z wątku na wątek jest – jak mi się zdaje – trudnym do doścignięcia wzorcem. Nie to jednak, żebym się z kolejnej opowieści Vargi o serialach nie cieszył – zgadzam się nim na przykład co do tego, że cała ta „Gra o tron” rusza na dobre w momencie, gdy [jest więc jednak spoiler, ale taki malutki – pierwszy sezon to już pewnie macie za sobą…] umiera pierwszy „główny” bohater – cudzysłów ze względów znanych widzom sagi. Bo tu głównym bohaterom najczęściej przypada w udziale kara główna. Tu nie ma bohaterów z immunitetem – i stopień, w jaki autorzy (na czele z George’em R. R. Martinem, kiedyś twórcą moich ukochanych „Piaseczników”) to eksponują, jest rzeczywiście czymś w miarę świeżym. Ale to jest rzecz świeża bez względu na wyższe czy niższe, elitarne czy masowe poziomy kultury, które nie bardzo lubię wyraźnie rozgraniczać.

Grupa Calexico ma za sobą ładną serialową kartę – bo i bagatelizowane do niedawna serialowe grono z doborem współczesnych piosenek radziło sobie lepiej niż kino. Trafili więc z piosenką do „Rodziny Soprano”, mieli też utwór w niezłym serialu „Newsroom”, a przede wszystkim – co wydaje się oczywistą oczywistością ze względu na pograniczny charakter ich muzyki i pochodzenie z niedalekiej Arizony – doczekali się mocnego wejścia od razu w pierwszym sezonie „Breaking Bad”. Wyważaniem otwartych drzwi z mojej strony byłoby słuchanie ich nowej płyty „Edge of the Sun” (City Slang) na przykład jako „radykalnego odejścia od czystości gatunkowej”. Zespół działa od 20 lat i w najlepszym okresie (płyta „Feast of Wire”) był nawet czymś w rodzaju Radiohead meksykańskiego pogranicza. W dobrze graną muzykę miejscowych źródeł, łączącą amerykański folk i scenę alt-country z brzmieniami Tex-Mex wpuszczał także nieco alternatywno-rockowych poszukiwań. Na kilku najlepszych albumach mylił tropy w zakresie tego, czym jeszcze jest muzyka popularna, a czym już nie, co każdorazowo jest niezwykle miłym doświadczeniem.

Dziś, choć ciągle świetni technicznie, z niezwykłym darem pisania melodii i snucia przyjemnych, leniwych aranżacji – no i ciągle na kulturowym pograniczu – muzycy Calexico są jednak cieniem samych siebie. Wprawdzie udaje im się brzmieć nieco inaczej na poszczególnych płytach – i „Edge of the Sun”, zapędzająca się dalej na południe, aż do Panamy czy Kolumbii (dość ciekawa „Cumbia de Donde”), jest tego dowodem – ale charakter tych piosenek jest prostszy, a cel zdecydowanie, hm, rozrywkowy. Od ładnych, refleksyjnych ballad zatopionych w misternych aranżacjach ze stale obecną ładną gitarą hawajską, po rytmiczne, zapraszające wręcz do tańca latynoskie szlagiery, gwiazdorskie gościnne występy (Ben Bridwell z Band of Horses na początku płyty, dalej m.in. Sam Beam i Neko Case)) i podbarwione rockiem i bluesem utwory w tym najbardziej rozpoznawalnym stylu, znanym sprzed kilkunastu lat („Bullets & Rocks”). To nie jest styl, który się jakoś radykalnie z wiekiem psuje, to jest styl, który się zmęczył. Tak jak z kolejnymi sezonami dobrze znanego serialu skądinąd. Seriale smutno dogasają, zamiast zepsuć wrażenie jakimś jednym szmirowatym elementem od razu, jak film w kinie. A to jest płyta do słuchania, ale nie do pokochania. Chociaż z całą pewnością – tu już dokładnie jak z „Grą o tron” – zupełnie ponad podziałami.

CALEXICO Edge of the Sun, City Slang 2015, 6/10