Kim jest Kim, czyli 10 wspomnień wokalistki Sonic Youth
Jeśli w tym tygodniu trochę mniej się dzieje na Polifonii, to również dlatego, że zajmowałem się dłuższym tekstem, który będzie można przeczytać w następnej „Polityce” i kilka wieczorów spędziłem nad wspomnieniami Kim Gordon „Girl in a Band” (HarperCollins 2015). Prostą, emocjonującą, momentami dość dosadną i bardzo złośliwą książką na temat alternatywnego rocka w Ameryce i banalnego losu małżeństwa Gordon i Thurstona Moore’a, która na świecie ukazała się trzy tygodnie temu. Napisałem tego niemało, ale – jak widzę – wciąż nie dość, bo polskie media zaskakująco słabo się tą książką interesują. Warto więc może kilka słów dorzucić i tutaj. Na Polifonii skupię się na co ciekawszych i nierzadko przypadkowo wyjętych z tej bardzo ciekawej książki detalach:
1. Kim Gordon była nieśmiała, a przynajmniej uważała się za taką osobę. Wspólnota dusz, którą odnalazła w znajomości z Kurtem Cobainem, dotyczyła przełamywania chorobliwej nieśmiałości na scenie. Pisze o tym w książce kilkakrotnie, powołując się na własną frazę, którą ukuła jeszcze w czasach, gdy zaczynała pisać o sztuce dla „Artforum”: People pay money to see others believe in themselves. Zdanie to, jak twierdzi, powtarzał za nią ważny w latach 80. nowojorski krytyk muzyczny Greil Marcus.
2. Ten sam Greil Marcus był pierwszym stronnikiem zespołu. Greil was one of the earliest witnesses to understand what we were trying to do—maybe the only one – pisze Gordon. Wspomina, że spodobał mu się ich cover piosenki „I Wanna Be Your Dog” The Stooges. Ich piosenki były – jak twierdził – bałaganiarskie, śpiew okropny, ale nie słyszał wcześniej, by ktoś tak „wypruwał z siebie flaki”, żeby w tytułowe wyznanie z tamtej piosenki naprawdę uwierzyć. Później piosenka „Brother James” była inspirowana jego książką „Mystery Train”. Również Marcus pisywał dla „Artforum”. Robert Christgau – druga ważna postać nowojorskiej krytyki muzycznej tamtego okresu – uparcie ignorował Sonic Youth, jak twierdzi Gordon.
3. Moje ulubione „Death Valley ’69” z obchodzącej właśnie 30-lecie wydania płyty „Bad Moon Rising” to utwór przynoszący więcej osobistych przeżyć niż mogło się wydawać. Opowiadający o bandzie Charlesa Mansona utwór odnosi się do wspomnień Kim Gordon, której brata w pewnym momencie zapraszano na ranczo Mansona. Dorastała w Kalifornii, miała wtedy 15-16 lat. “Make love not war” looked better on film than it did in real life, where cops killed college students and riots busted out in D.C., Chicago, and Baltimore.
4. Starszy brat Kim Gordon, Keller, który jest drugim (po Thurstonie) męskim bohaterem książki, był z kolei cichym bohaterem (obok Philipa K. Dicka) płyty „Sister” i utworu „Schizophrenia”. Tekst napisał Thurston, chociaż – jak pisze Kim Gordon – byli wtedy od kilku lat małżeństwem i rozumieli się tak dobrze, że mogłyby to być jej słowa. A Keller, nadaktywny nastolatek o dość sadystycznych upodobaniach, okazał się w dorosłym życiu schizofrenikiem. Gordon uciekała do Nowego Jorku także po to, by wyzwolić się – poprzez sztukę – spod jego cienia.
5. Epizod związany z płytą Ciccone Youth („The Whitey Album”, 1988 r.) okazuje się nie tyle szyderą, co dowodem sympatii dla Madonny. Madonna was cool in the eighties—her dance pop was minimal and fresh—and we were all fans – odnotowuje Kim Gordon. Dalej jednak odnosząc się do słynnej wokalistki z większym dystansem, jako do tej, która wprowadziła do świata muzyki ostry wyścig na motywy ze świata pornografii, dziś osiągający poziom obłędu.
6. Ten sam moment to początek fascynacji oczytanych i osłuchanych członków Sonic Youth krautrockiem. With Ciccone Youth, we wanted to go into the studio and work with drum machines, without any towering expectations. More than anything, we were interested in playing in the style of 1970s German prog rock, like Neu! and Can – pisze Gordon. Czyni to z tej płyty poniekąd coś ważniejszego niż to, czym w powszechnej opinii była.
7. Czarnym charakterem „Girl in a Band” (prócz dwóch mężczyzn) jest oczywiście Courtney Love. Znajdziecie to już w nagłówkach amerykańskich reakcji na książkę Gordon. W komentarzach biją się o nią fani Courtney i Kim. Wokalistka Sonic Youth nie zostawia na wdowie po Cobainie suchej nitki, sugerując, że przy tym poziomie manipulanctwa musiała mieć zły wpływ na lidera Nirvany. Jej rolę w przemyśle muzycznym kreśli jasno: Later on, Courtney Love would take up the role that the press was always fishing for—a punk princess, thrilling and dark, refusing to play by the rules. Na szczęście, jak zauważa, nie ciągnęło do niej Thurstona, choć z dzisiejszej perspektywy (to wciąż myśl KG) widać, że nieobca mu mroczna strona.
8. Wśród wielu środowiskowych figur, które opisuje Gordon, można się natknąć na Michaela Girę ze Swans. „Przy nich Sonic Youth byli mięczakami” – zauważa autorka książki. Gira, którego znała jeszcze z Otis Art School, był od początku urodzonym dyktatorem. Gdy wylądowali w jednym samochodzie z Sonic Youth na pierwszej wspólnej trasie, Gira zajmował się tylko i wyłącznie kłótniami z gitarzystką Sue Hanel (mam wrażenie, że Gordon wszędzie wykazuje feministyczną wrażliwość). Mike was the leader of the Swans, after all, and having convinced himself he was uncompromising and hyperdisciplined in all things, he would scream and carry on at his bandmates if they didn’t toe the line.
9. Chętnie przeczytałbym oddzielną książkę Kim Gordon o kulturze popularnej. Jej refleksje pół-uczestniczki, pół-obserwatorki (widać, że pozostała w głębi krytykiem/kuratorem sztuk wizualnych) bywają niezwykle cenne – jak te z końca książki dotyczące lat 90. Czy w ogóle istniały? – zastanawia się Gordon. Mainstream muzyczny w Ameryce pozostał podobnie konserwatywny jak w latach 80., a muzykę eksperymentalną zamieniono w gatunek. The 1980s were similar to the 1960s. Now they’re all part of the same pre-Internet era. Today, the nostalgia for pre-Internet life is pervasive – pisze KG we fragmencie, który mógłby nieźle uzupełniać „Retromanię” Simona Reynoldsa.
10. Z faktów mniej ważnych, ale dla odmiany zabawnych: Kim i Thurston mieli psa, który wabił się Merzbow. Pies (są na to dowody w książce) bywał gościem festiwali muzyki eksperymentalnej. Nie dowiadujemy się wprawdzie, jakie było jego zdanie w sprawie uznawania muzyki eksperymentalnej za gatunek, ale wiemy, że wył.
A skoro już zajmowałem się dziś niejako korespondencją między drukiem a stroną internetową, uzupełnię ten obraz w drugą stronę. Nie weszła mi do druku recenzja płyty duetu Kapital, o której pod kątem papierowego wydania „Polityki” napisałem krótko tak:
Duet Kapital tworzą dwaj muzycy z niesłychanie barwnej sceny bydgosko-toruńskiej, która tak aktywna była ostatnio chyba w latach 90., w czasach yassu. Teraz to jednak inna wizja – muzyki ciągle głównie instrumentalnej i bardzo otwartej, ale transowej, uduchowionej, wręcz psychodelicznej, odnoszącej się do niemieckiej sceny rockowej sprzed dekad, inspirowanej fantastyką. Kuba Ziołek, nominowany do Paszportu POLITYKI przed rokiem za nagrania Starej Rzeki, tutaj odpowiada przede wszystkim za partie gitar i różne mniej lub bardziej egzotyczne dodatki. Rafał Iwański, najlepiej znany z perkusyjnej formacji Hati – za syntezatorowe pulsacje i rytmy. Spotkali się najpierw w improwizującej orkiestrze Innercity Ensemble, która pozostaje centrum sceny. Kapital na drugiej płycie „Chaos To Chaos” przynosi większość zalet muzyki Innercity, choć już w mniejszym składzie. Może dlatego chaos jest bardziej kontrolowany, a ponieważ Iwański i Ziołek, są muzykami bardzo wszechstronnymi – różnorodność udaje się zachować.
Dla subtelności (skoro już mogę wyjść poza naprawdę trudne ramy noty na tysiąc znaków) dodałbym jeszcze, że właśnie te krautrockowe pejzaże snute dość konsekwentnie na dwóch planach – mechanicznym (rytmy, syntezatory) i romantycznym (gitary) – stanowią o wyjątkowości tego wydawnictwa w stosunku do reszty płyt obu panów. Bywa ta twórczość bliska formacjom w rodzaju Ash Ra Tempel czy wręcz solowym płytom Manuela Gottschinga („Trans-Mania”), ale też odjeżdżają w bardzo lubiane przeze mnie rejony Six Organs of Admittance i innych nowoczesnych odmian tej historii. I jestem pewien, że ci wszyscy, których dziś tu ściągnąłem wizją zakulisowych opowieści z obozu Sonic Youth, mogą się poczuć zaintrygowani.
KAPITAL „Chaos To Chaos”
Instant Classic 2015
Trzeba posłuchać: „Trans-Mania”, „M.I.T.”.
Komentarze
Moja suka banalnie się wabi: Sonia. Bynajmniej nie zostało to imię nadane ku czci pewnej polskiej, drętwej aktorki, lecz w hołdzie bohaterce z pewnej znanej książki Dostojewskiego.
Moja Sonia nie wyje przy noisie… raczej słodko zasypia… i nie przeszkadza jej nadmiar decybeli… Dlatego nie robią na niej żadnego wrażenia sylwestrowe odpalanie rac…
Co do samej Kim. W mojej ocenie była (jest?) najbardziej charyzmatycznym członkiem SY. Jak dla mnie Kim to SY.
Muszę przyznać, że dla mnie również KG to podstawa charyzmy SY. Książka w dużym topniu to potwierdza.
A zwróćcie uwagę na Lee Ranaldo – w drugim planie SY i marketingowo i jako gitarzysta rzemieślnik. Gdyby nie trzymał frontmanom dźwiękowej ramy mogliby się utopić w hałasie. Swoją drogą Ranaldo to postać jak Sterling Morrison z Velvetów, a całe SY jest stylistyczną kontynuacją VU do czego nigdy publicznie się nie przyznało. Nawet gitary stroili tak samo prymitywnie, wszystkie struny do jednej nuty (Reed nazywał to strojeniem Ostrich). Oczywiście szacunek dla SY, ale te drzwi były już wyważone w latach 60.
@Koło –> zdecydowanie kontynuacja Velvetów, włącznie z motywem „dziewczyny w zespole”. Choć można pewnie się zastanawiać, czy Maureen Tucker miała choć w połowie taki wpływ na repertuar jak KG.
Swoją drogą o strojeniu gitar jest jeden bardzo przyjemny passus w książce: Kim opowiada, jak to miała dobrze jako basistka, bo jej instrumentu nie trzeba było przestrajać przy każdym utworze, a w tym czasie Lee i Thurtson musieli mieć podczas koncertu nawet i po kilkanaście (!) gitar do dyspozycji, nastrojonych do poszczególnych piosenek.
Może i SY byli/są kontynuacją VU, ale jednak SY stworzyło własną jakość muzyczną. Spowinowacenie między tymi dwoma grupami upatrywałbym jedynie na płaszczyźnie pewnego rodzaju continuum wybranej ekspresji w muzyce rockowej. W mojej ocenie SY byli/są dużo lepszą grupą na żywo od VU.
Co ciekawe – nie wiem, czy jest o tym w książce – gitary używane przez SY były niemal wszystkie produkowane na licencji Fendera w Japonii (marka Squier, tanio) i przewożone w czasie trasy w zwykłych kartonowych pudłach.
Oczywiście miało to wpływ na „niepowtarzalny” dźwięk grupy.
O ile pamiętam to często widywałem u nich raczej Fendery Jazzmaster. Nie na licencji i raczej niezbyt tanie. Ale może Kolo pisze o jakichś pionierskich czasach. 🙂