Kto to tak pięknie fałszuje?

Jesteśmy w dziwnym dla muzyki momencie, gdy amatora rozpoznaje się po skrajnym profesjonalizmie wykonawczym, więc profesjonalista musi zgrywać amatora. Skoro więc Dean Blunt fałszuje, z pewnością jest profesjonalistą. Co więcej, jest artystą alternatywnym. W przeciwieństwie do takich na przykład Billa Callahana albo Stuarta Staplesa z Tindersticks, którzy robią mniej więcej to samo, co Blunt w pierwszej połowie płyty, tylko lepiej – grubymi głosami wyśpiewują przejmujące, choć proste, lekko zbolałe pieśni. Nie ubierają się też, jak pewien polski bloger, w czapkę z daszkiem firmy Nike. I nie fałszują.

Skoro już uznałem, że to profesjonalista, artysta, w dodatku alternatywny, to czas na analizę. Wyłączam ironię i postaram się bez uprzedzeń, choć jedyny koncert Hype Williams, formacji Blunta, który widziałem, pozostawił na mnie trudne do zatarcia wrażenie hochsztaplerki. Otóż zestaw pod tytułem „Black Metal” przynosi nie tyle smutek, co uczucie beznadziei. Zakładam istnienie planu. Artysta wie, że my wiemy, że on wie, że jest w dziedzinie wokalistyki beztalenciem. Jest jednak metoda, byśmy o tym zapomnieli. Napisać najlepsze piosenki, na jakie było go stać i zostawić za sobą długi ślad, który łatwo zidentyfikować jako historię psucia. Tu po dziadowsku zapętlona partia orkiestry smyczkowej, tam perkusja nabijana z ręki, z przycisków, jeszcze gdzie indziej gitara poza tonacją. Jeśli pójdziemy w interpretację dalej, uznamy, że wejście wokalistki w drugim utworze symbolizuje relatywizm. Blunt fałszował, ale tylko relatywnie, bo w porównaniu z męczącą się falsetem Joanne Robinson nie fałszuje właściwie wcale. Niestety, ta interpretacja również się sypie.

Cała pierwsza część płyty, rozdzielonej logicznie bardzo długim utworem „Forever”, naprawdę mocno przykuwa uwagę – właśnie na zasadzie ładnego obrazka, na którym ktoś zostawił tłuste plamy. problem w tym, że otwierający płytę „Lush”, który ten nastrój wprowadza, to właściwie cover „For You” grupy Big Star. Blunt wykazał się hiphopowym sprytem, nie musiał wiele dokładać. Podobnie w „100” – zaocznym duecie Blunta z Annabel Wright ze zsamplowanego The Pastels. Najzręczniej i najlepiej wychodzi mu w kolejnym duecie z Robinson w „Molly & Aquafina”, który jest najwyraźniej bardzo luźną trawestacją tekstu rapera French Montana podana właśnie w konwencji Tindersticks. Żonglerka motywami po całości, aż jednej z basowych partii zacząłem się doszukiwać śladów Beats International, ale chyba w sposób nieuprawniony.

Główny bohater nie tylko olał wykończeniówkę, ale i projekty zwędził. A płytę rozłamał na te wspomniane już dwie połówki, na drugiej, już słabszej, podążając w stronę dubu ze śladami kiczowatej estetyki lat 80. w tle. A mimo to 9/10 w „NME”? I już dość powszechny aplauz? A może właśnie o to u Blunta chodzi, żeby pokazać, że ciągle pociągającą całość można stworzyć, jadąc na oparach większych lub mniejszych piosenek z przeszłości? Może o to chodzi, żeby pokazać, jakim stopniem arogancji wobec tradycyjnych środków wyrazu (że czysto musi być pod każdym względem – intonacji, stylistyki, intencji itd.) można się wykazać i ciągle jeszcze być podziwianym? Dziwna to płyta. Niby prostacka, ale jednak złożona, trudno się mimo wszystko od niej uwolnić, nawet jeśli motywem, który najdłużej zostaje w głowie jest ta samplowana orkiestra z utworu Big Star. Trudno uznać album Deana Blunta za cudo, trudno też odrzucić go, skoro coś ze mną zrobił. Być może jest po prostu niezłą płytą, która opowiada o chaosie związanym z wartościowaniem dzisiejszej muzyki. Choć nie sądzę, by był aktualny za 10 lat.
Dean_Blunt_Black_MetalDEAN BLUNT „Black Metal”
Rough Trade 2014

Odwrotnie z albumem „Ruins” Grouper. Tym razem Liz Harris postawiła na konwencję prostszą, zupełnie ponadczasową i imponującą. Album rozpoczynający się od instrumentalnego intro „Made of Metal” i zamykający się świetnym instrumentalnym „Made of Air” jest poza tym cyklem impresyjnych utworów wokalno-fortepianowych, w którym oprócz jednego instrumentu i pojedynczego, lekko stłumionego, jakby lekko wystraszonego głosu, grają właściwie tylko pogłosy.

Zauważyłem, że ta pełna subtelności muzyka podoba się zwykle tym osobom, które na album Deana Blunta reagują alergicznie. Choć równie smutna, to w bardziej prostolinijny sposób. Nie ma tu właściwie żadnych chwytów, chyba żeby za chwyt uznać odgłosy żab albo padającego deszczu (zza okna?). Już takie nagrania z naturalnym field recordingiem w tle były i nie sądzę, by miało to coś mówić, poza tym, że nagranie zostało zrealizowane 1:1 i jest możliwie intymnym spotkaniem z autorką – u niej w domu, z całym otoczeniem, które służy za inspirację.

Byłbym też niesprawiedliwy, uznając kompozycje Grouper na nowej płycie za ósmy cud świata. Takich onirycznych utworów na fortepian od czasów 4AD było niemało. W tym wiele lepszych kompozycji. Byłbym jednak równie niesprawiedliwy, nie uznając, że są perfekcyjnym nośnikiem pewnej atmosfery – tak, jak nie przymierzając This Mortal Coil równe 30 lat temu. I owszem, ten krótki i ulotny zestaw to bardziej moja konwencja niż album Deana Blunta, ale byłbym z kolei nieszczery, gdybym nie wyznał, że to Blunt utrzymał moją uwagę dłużej. Byłbym też nieszczery, gdybym nie zaznaczył, że teksty, które Harris śpiewa, mocno mnie poruszyły. Remis, do którego tu powoli dochodzi, byłby najdziwniejszym i najbardziej kuriozalnym remisem, jaki mi się przytrafił, wolę więc jednak pozostać przy wskazaniu – kupowałbym, inwestowałbym w Grouper. Biorąc pod uwagę ten emocjonalny stosunek, to trochę jak wyznanie wiary, ale z drugiej strony – nie wierzę, żeby Bluntowi udało się coś lepszego.
grouper_ruinsGROUPER „Ruins”
Kranky 2014