Można prościej niż Floydzi (czyli przegląd nowości)
Do dużych premier jesieni – obok Caribou, The Flaming Lips czy Flying Lotusa (nie mówiąc o wrześniowych premierach U2, Cohena Aphex Twina) – dołącza grupa Pink Floyd. I to niekoniecznie duet Pink Floyd, bo album „The Endless River”, który ukaże się (co wreszcie oficjalnie potwierdzono) 10 listopada, będzie zawierał utwory z sesji nagrywanych jeszcze za życia zmarłego sześć lat temu Ricka Wrighta, dla którego ma być hołdem. Utwory, które wzięto na warsztat, pochodzą z sesji albumu „The Division Bell”. Produkcją, poza Davidem Gilmourem, zajęli się Phil Manzanera, Martin „Youth” Glover i Andy Jackson. Płyta będzie instrumentalna – z wyjątkiem jednej piosenki, „Louder Than Words”. A powyższą – niezbyt, jak się wydaje, fortunną – okładkę zaprojektował Aubrey Powell, niegdyś partner (również zmarłego) Storma Thorgersona w studiu Hipgnosis. Zresztą w zapowiedziach pojawia się hasło „ambient”, więc może okładka ma po prostu, na swój kiczowaty sposób, sugerować styl. Album – w sumie 18 utworów – będzie dostępny na CD, CD+DVD (z wersją dźwięku w systemie 5.1), CD+Blu-Ray (z dźwiękiem wysokiej rozdzielczości) oraz na dwóch LP. Jeśli kogoś tym zaciekawiłem, to zapraszam do wysłuchania trzech płyt, które ukazują się w tym tygodniu i mają jedną wspólną cechę: są wolne od skojarzeń z Pink Floyd. Ale dlaczego miłośnicy Floydów nie mieliby się zakochać w piosenkach Perfume Geniusa?
Można prościej: bierzemy po raz kolejny stare amerykańskie pieśni, banjo i skrzypce, no i wokalistę z naturalnym darem oryginalnego interpretowania tej tradycji na nowo. Jeśli jeszcze dostanie do dyspozycji świetnych muzyków – z czym nie ma problemu po podpisaniu kontraktu z prestiżową Nonesuch Records – efekt będzie pewny. Sprawdzony Shahzad Ismaily gra tu więc na basie, a za linie gitary elektrycznej, wyprowadzające momentami te pieśni z folkowego ogródka na wody podbarwionego psychodelią jazzu, odpowiedzialny jest Bill Frisell. Obu znamy z tego rodzaju płyt łączących wątki tradycyjne z nowoczesnymi. Samowi Amidonowi musiało się udać – i udało się, szczególnie w sennych, marzycielskich utworach w rodzaju „Down the Line”, „Blue Mountains” czy długim, obudowującym wirtuozerską partię wokalną utworze tytułowym: „Lily-O”, w którym nawet delikatna partia syntezatora nie narusza spokojnej harmonii. Płyta brzmi świetnie, jak przystało na realizację islandzkiego studia Valgeira Sigurdssona. Brakuje mi tylko momentu zaskoczenia – nawet te wejścia Frisella pozostają w istocie dyskretne (choć i piękne, jak solo w „Won’t Turn Back”), a ten niezwykły flow wokalny Amidona (właśc. Samuel Tear) czasem hipnotyzuje, a czasem już usypia. „Lily-O” jest idealną płytą dla kogoś, kto jeszcze tego artysty nie zna. Dla kogoś, kto – jak ja – kibicuje mu od lat (ostatnio pisałem o płytach „I See the Sign” i „Bright Sunny South”), pozostanie małą przyjemnością na krótko.
SAM AMIDON „Lily-O”
Nonesuch 2014
Trzeba posłuchać: „Down the Line”, „Blue Mountains”.
Tam, gdzie się kończy modny folk Sama Amidona, zaczyna się jeszcze modniejsze (co odnotowuję bez złośliwości) spojrzenie na muzykę tradycji szwedzkiego Goat, czerpiące ponownie – jak na debiucie „World Music” – z dość szerokiej palety inspiracji, od muzyki afrykańskiej (okolice Tinariwen), przez turecką psychodelię („Hide from the Sun”) po wreszcie psychodelię wzorującą się na Hawkwind („Goatslaves” na nowej płycie), Amon Düül (utopione w pogłosach „Bondye”) czy nawet Spacemen 3 („Words”). Dopisuje się do tego często afrobeat i Felę Kutiego, którego energii jednak w muzyce Szwedów brak. Jeśli już pojawiają się rytmy z przestawionymi akcentami, jak w „The Light Within” czy „Gathering of Ancient Tribes”, to słychać, że sekcja rytmiczna nie jest najmocniejszą stroną Goat. Teoretycznie „Commune” to zbiór nie najgorzej zszytych fantastycznych tropów, ale mimo dużego kredytu zaufania, jaki mam dla tej tajemniczej (kolejni anonimowi) formacji, zaczyna mi to wszystko lekko pachnieć cepelią. Może to kwestia natrętnych, mocno przetwarzanych wokali, może ważny jest aspekt eklektyzmu całego tego zjawiska, ale jakoś tak w naturalny sposób ciągnie mnie w stronę oryginałów grupy Africa 70. A może po prostu za mało jest tu szaleństwa, takiego, które sygnalizuje oczywiście końcówka „Gathering of Ancient Tribes”. Nowy Goat wydaje Sub Pop, co oznacza nieco lepszą promocję – i mimo uwag zachęcałbym do tego, żeby z tego szumu skorzystać i posłuchać, komu i co podkradają Szwedzi.
GOAT „Commune”
Rocket/Sub Pop 2014
Trzeba posłuchać: „Gathering of Ancient Tribes”, „Goatslaves”.
Najlepsza w tym krótkim zestawieniu wydaje mi się płyta, po której najmniej się spodziewałem. Kameralny album Mike’a Hadreasa, którego poprzednią płytę – też wydaną pod szyldem Perfume Genius i ogólnie dobrze ocenianą – udało mi się na tym blogu prawie zignorować. Z tym albumem miałem podobnie: najpierw, wybierając utwór do radia, nie mogłem znaleźć tego jednego, po czym zdałem sobie sprawę, że w zasadzie mógłbym zagrać wszystko. To króciutki zestaw niezbyt epicko skrojonych, ale zarazem swobodnych formalnie piosenek, śpiewanych lekko drżącym, czasem nawet wypadającym poza tonację głosem, który jednak po chwili zaskakuje niebywałą szarżą w wyższych rejestrach. Perfume Genius przyciąga siłą szczegółu – weźmy trzyipółminutowy utwór „Fool”, który analizować można niemal sekunda po sekundzie. Od wejścia w stylu „Mark Hollis śpiewa piosenkę Spiritualized na tle brudnego syntezatora i perkusji” (na tej ostatniej gra John Parrish, który ostatnio ma rękę do świetnych piosenkowych miniatur – vide PJ Harvey, tu zgadzam się jak rzadko z recenzją PFM), przez introwertyczną, lekko zaplątaną partię wokalną przechodzącą w prawdziwy emocjonalny wybuch. Podobne granie na emocjach mamy w dramatycznym unisono syntezatora i głosu, który buduje atmosferę grozy (wynikającej chyba z obnażenia, jak by sugerował tekst) w „My Body”. W kameralnych fortepianowych balladach („No Good”, „Too Bright”) Perfume Genius nie idzie ani w kierunku Jamesa Blake’a, ani Antony’ego, nie ulega ani modzie na elektroniczny soul, ani manierom nowego folku. Czasem („Queen”) mam wrażenie, że ulepszył formułę wczesnego Goldfrapp. Wybitnie potrafi grać ciszą, ba, nawet wycisza utwory – tego zabiegu nigdy specjalnie nie lubiłem, ale gdy wyciszenia wymierają, łatwiej dostrzec w nich mocny gest artystyczny. A na płycie „Too Bright” zaskakuje mnie ta zwięzłość, ten gest: 33 minuty, 11 piosenek, a ileż tu pomysłów, ileż kunsztu, świadomości, może nawet geniuszu.
PERFUME GENIUS „Too Bright”
Matador 2014
Trzeba posłuchać: „My Body”, „Fool”, „No Good”, „All Along”.
Komentarze
Nowa płyta PF…. brzmi jak „nowa plyta JUTU”. Obie grupy siebie warte… i obie współodpowiedzialne za kompletną degrengoladę muzyki rockowej w ostatnich 25 latach.
Waters dobrze chciał, by tę nazwę pozostawiono w spokoju po 1983 roku.
Ani Pink Floyd ani tez Goat—-nie do sluchania. 🙁
_______________________
Polecam w miejsce powyzszych Mistrza bluesa Buddy Guy´a i jego ucznia Quinna Sullivana (lat 15) –
https://www.youtube.com/watch?v=RSPNoAZxsfg (Olympia, Paryz,2014)
PS fanom grupy islandzkiej SÓLSTAIR przypadnie pewnie do gustu album „Ótta” (Season of Mist) – nie wiem tylko dlaczego porownuje sie ja do Sigura Rósa? Sólstair to przeciez czysty profil metalowy albo postrock-progressive – a sa tez smyczki, banjo i gitarowe reverb czasami brzmia jak Sonic Youth. Polecam: „Rismál”, „Nón”, „Náttmál”
Polecam w miejsce powyzszych Mistrza bluesa Buddy Guy´a i jego ucznia Quinna Sullivana (lat 15) –
„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„„
Bylem na dwoch wystepach pana Buddy Guy’a (w USA) i musze
przyznac, ze (jak dla mnie) zbyt malo w nich bylo bluesa, a zbyt
duzo roznych gitarowych „trickow” i udziwnien…
Sólstafir jak już coś, a porównania do Sigur Rós jak najbardziej, choćby przez kruche melodie, które są dość charakterystyczne dla muzyki z Islandii i które u Sigur Ros najbardziej chyba słychać.
Ja bym jeszcze dorzucił Anathemę, sporo tam słychać rozwiązań, które można znaleźć na takich płytach jak Alternative 4.
Bardzo dobry album i ma dobrą okładkę 🙂
Nowego Pink Floyd strach się bać, zapowiada się niezłe kuriozum jeśli to mają być odrzuty z Division Bell, bo przecież ta płyta arcydziełem nie była, delikatnie mówiąc. A ta paskudna okładka nadawałaby się raczej dla Pendragon, Areny czy jakichś innych tuzów artrockowego grania.
@mixxer
szanowny mikserze,
oczywiscie to jest Twoja ocena i masz do niej prawo; pozostaje przy swojej
pozdrawiam
PS polecam lokal w Chicago Buddy Guys Legends …udalo mi sie niegdys tam sluchac
niezyjacego Stevie Ray Vaughana – 3 pazdziernika 60 rocznica urodzin tego wirtuoza gitary – zmarl tragicznie w 1990
Okladke plyty Pink Floyd zaprojektowal Ahmed Emad Eldin, 18-letni Egipcjanin, ktorego odkryl Aubrey Powel.
A dla przeciwwagi, polecam okladke pierwszego albumu zespolu Supertramp.
@pers-leon –> żeby już zrobić zadość pełnej nocie PR o okładce: Zdjęcie na okładkę wykonał zaledwie 18-letni Egipcjanin Ahmed Emad Eldin, a następnie zostało ono obrobione przez agencję Stylorouge. Wyboru zdjęcia na awers okładki dokonał Aubrey „Po” Powell, partner zmarłego w 2013 roku genialnego Storma Thorgersona, projektanta okładek, współpracującego również z Pink Floyd.
Tak się prezentuje trailer do płyty, trudno o optymizm…
http://www.youtube.com/watch?v=u6ivKOuyCfE