10 anonimowych muzyków

Szukałem długo dnia nieznanego muzyka, ale nie znalazłem. Więc spokojny sierpień, jeszcze przed drugą serią koncertów grupy Bokka (najbliższy na festiwalu Tauron Nowa Muzyka), wydaje się niezłym momentem na coś takiego. Poza tym napisałem parę zdań o fenomenie do najbliższego wydania „Polityki”. A ponieważ nie mogłem się zdecydować na to, który dzień bardziej pasuje do coraz liczniejszych – i różnorodnych – anonimowych muzyków, na Polifonii będzie cały tydzień anonimowości w muzyce, który chciałbym zainaugurować wpisem obejmującym moich ulubionych dźwiękowych anonimowych (stąd Banksy poza zestawieniem, choć ubóstwiam). Do kolejności nie należy się przesadnie przywiązywać, podobnie jak do samej anonimowości – część z poniższych artystów już znamy. Ważne, że nie byli tylko fantazyjnymi kreacjami artystycznymi (jak Gorillaz czy Kiss), ale rzeczywiście próbują/próbowali odwrócić/przyciągnąć od/do siebie uwagę (niepotrzebne skreślić) utajnianiem własnych personaliów w świecie mass mediów. Dawnych gallów anonimów skreślam na samym wstępie, podobnie jak całe szeregi artystów, którzy pozostali anonimowi mimo tego, że podawali nazwisko, komu popadło. Numer 11, czyli grupa Goat, wkrótce doczeka się oddzielnej recenzji – bo płyta już we wrześniu.

1. THE RESIDENTS
Szekspir anonimowych muzyków, w dodatku w wydaniu grupowym (choć niektórzy uważają, że i Szekspir był grupą ludzi). Albo Banksy muzyków – bo personaliów kalifornijskiej grupy nikt dotąd ostatecznie nie ustalił, a przez ponad 40 lat działalności udowodnili, że publiczność czasem woli takich rzeczy nie wiedzieć. Albo zmęczyli sobą prasę na tyle, że ta zaczęła powtarzać ich oficjalne legendy. Muzycznie różne próby Residentsów należały do pionierskich – nawet jeśli nie były najwybitniejszymi w danych kategoriach. Poza tym koncepcję grupy należy przyjmować całościowo, wraz z kapitalną oprawą ikonograficzną i działaniami „biznesowego” ramienia formacji, czyli The Cryptic Corporation.

2. BURIAL
William Bevan. Teraz to już każdy jest tak samo mądry, ale w okresie tuż po debiucie młodziutkiego londyńczyka utrzymywano jego tożsamość w ścisłej tajemnicy, a o tym, że w ogóle tworzył muzykę, wiedziało – jak twierdził – pięć osób na świecie. Dopiero po nominacji do Mercury Music Prize prasa nerwowo zaczęła szukać personaliów i w końcu je znalazła, więc i sam Burial je wyjawił na swoim profilu w serwisie MySpace, w dość zresztą prostolinijnej formule – bo uznał, że coś, co miało go izolować od mediów, stało się magnesem dla mediów, nie ma więc sensu utrzymywać tej tajemniczej otoczki. W sumie kolejne nagrania potwierdziły, że broni się i bez niej.

3. BOKKA
Kto próbuje anonimowością ściągnąć na siebie uwagę w krajowym popie, tego ja muszę lubić. Bo zabiegi marketingowe związane z krajowym rynkiem rzadko wchodzą na tak ciekawy poziom jak u tej formacji, która zadebiutowała jesienią ubiegłego roku. A czupryna trzeciego członka składu studyjnego, której brakuje na koncertach, też działa na wyobraźnię. Tak jak maska, cień potrafi zmylić – gdzie ja starałem się dostrzec Igora Czerniawskiego, tam inni zobaczyli Dawida Podsiadło. Poza tym płyta więcej niż dobra i są nadzieje na choćby ograniczony odzew na Zachodzie. A w takim wypadku jak wiadomo lepiej nie nazywać się wcale niż mieć na nazwisko Brzęczyszczykiewicz. Nieco więcej niebawem w tekście na papierze.

4. DREXCIYA
Pod koniec lat 90. – czyli w czasach przednapsterowych – nie było łatwo poznać nagrania z Tresora czy Underground Resistance, zatem w wypadku duetu Drexciya przez jakiś czas żyłem nie tyle muzyką, co głównie mitem. Ale ten mit był dość mocny. Drexciya wymyśliła historię potomków nienarodzonych dzieci kobiet, które przewożono z Afryki jako niewolnice, a które – jeśli nie wytrzymywały trudów podróży – po prostu zrzucano z pokładu. Owe dzieci czarnego holokaustu miały zmutować i nauczyć się oddychać pod wodą, a wreszcie zbudować na dnie oceanu swoją cywilizację. Dziś już wiadomo, że członkiem duetu był zmarły przed 12 laty James Stinson (znany również m.in. z bardzo ciekawych nagrań The Other People Place), a ponieważ jego partnerem życiowym był Gerald Donald przyznał się ostatnio oficjalnie do bycia drugim członkiem. Muzyka Drexciyi, tworzona na analogowym sprzęcie w estetyce Detroit techno, ale też nawiązująca mocno do nurtu electro z lat 80. (wokodery, krótkie pogłosy), nie zestarzała się ani trochę, czego dowodem wznawiane dziś płyty oraz cała seria wydawnictw holenderskiej wytwórni Clone, układających się w przegląd kariery duetu.

5. RSS B0YS
Duet (czy na pewno? – o tym więcej jutro!) związany z wytwórnią Mik.Musik. Burki na głowach i ciężkie, mroczne techno. No i poznali się w Beninie. RSS B0YS nagrywają własną muzykę, remiksy i grają świetne koncerty. Komunikują się jednak ze światem zewnętrznym półsłówkami (zazwyczaj wyrzucają w pierwszej kolejności samogłoski), więc nawet jeśli się czegoś spodziewacie, lepiej ugryźć się w język. Doczekali się noty w dziale „Twórcy i dzieła” publicznego serwisu Culture.pl, co uważam za świetne osiągnięcie w obu dziedzinach: czysto muzycznej i partyzanckiego, zmyłkowego PR-u. Do tego punkty za obecność w sieci (najlepszy profil Facebookowy anonimowych) i charakteryzację (zdjęcia!).

666. LORDI
Kiczowate potwornie, ale – jak to bywa z głupimi fińskimi wynalazkami – sympatyczne jak licho. Zespół założony przez studenta filmówki z dalekiej Laponii, który najwyraźniej na studiach najbardziej lubił przedmioty związane z charakteryzacją. Do tego Mr. Lordi twardo trzyma gardę, jeśli chodzi o personalia, mimo ataków miejscowych tabloidów, które próbowały muzykom robić zdjęcia w życiu prywatnym, gdy już stali się sławni. Bo stali się. Wprawdzie tandetny, siermiężny pop-metal i stylizacje na Kiss czy GWAR to nie jest moje ulubione zjawisko w muzyce, to jednak Lordi zapewnili mi najmilsze chwile w całej historii konkursu piosenki Eurowizji. Tylko wtedy, w 2006 roku, gdy wygrali rywalizację, wysłałem SMS premium do telewizji w jakiejkolwiek sprawie. W zasadzie to nawet dwa.

7. ZOMBY
Po wybornym albumie „Dedication” ostatnio trochę mnie zawodził. I – jak się okazuje – nie tylko mnie. Bo co prawda występuje zamaskowany i stara się ukrywać personalia (w bardziej konsekwentny sposób niż SBTRKT czy MF Doom, a właściwie równie barwny), to jednak muzycznie idzie mu ostatnio gorzej, poza tym zraża do siebie ludzi. Swego czasu jeden z ignorowanych promotorów koncertowych groził opublikowaniem prawdziwego nazwiska londyńskiego muzyka na Twitterze, jeśli ten odwoła koncert w ostatniej chwili (co podobno mu się zdarzało), w tym roku świat usłyszał o jakimś absurdalnym zatargu, a nawet bójce między Zombym a Hudsonem Mohawkiem. Tej ostatniej nie widziałem, a doniesienia ilustrowały wpisy z twittera, co nie wyklucza, że HM i Zomby to ta sama osoba. W każdym razie nie wiem, czy chcę to wiedzieć.

VIII. GAAP KVLT
Opisywany już na Polifonii polski muzyk sceny niezależnej (jego nagrania publikują m.in. Biedota i Monotype) z kręgu szeroko rozumianej muzyki ambient i dark ambient. Drony, ponury minimalizm, a do tego anonimowość – pasuje znakomicie. Choć mam wrażenie, że jego personalia ujawnił niedawno niezwracający uwagi na status projektu w Polsce jeden z czołowych zagranicznych serwisów muzycznych (nie będę wszakże pomagał bardziej w odnalezieniu tekstu – nie chcę nikomu psuć przyjemności ze snucie domysłów samemu). Ważne, że pojawiły się w dobrym towarzystwie i w pozytywnym kontekście.

9. ELEH
Chyba jedyny ze współcześnie działających anonimowych muzyków, którego (której?) personalia rzeczywiście bardzo chciałbym poznać. Choćby po to, by się przekonać, kto z nas żartuje przez lata, nagrywając te wszystkie po inżyniersku zatytułowane płyty typu „Hołd dla fali sinusoidalnej” z falami sinusoidalnymi czy trójkątnymi przez kilkadziesiąt minut non-stop. Sonda w serwisie Brainwashed.com pokazała, że prawie 20 proc. osób uważa, że Eleh to Pauline Oliveros. Padają nazwiska innych współczesnych kompozytorów, a sam artysta (lub sama artystka) niczego nie wyjaśnia, wydając kolejne płyty o ręcznie numerowanych okładkach, które często kończą jako kolekcjonerskie obiekty pożądania, sprzedawane za kilkusetzłotowe (w przeliczeniu) ceny. Na żywo – jak opisuje „New York Times” – „średni wzrost, krótkie włosy i na oko po trzydziestce”. Stephen O’Malley i Keith Fullerton Whitman (też często typowani) nie bardzo pasują do opisu. „Takie pytanie graniczy z brakiem szacunku” – odpowiada Jon Wozencroft, zapytany przez „The Wire”, kim jest Eleh. Ktokolwiek widział? Ktokolwiek wie?

10. KLAATU
Kanadyjska grupa znana głównie z tego, że jest nieznana – a właściwie była nieznana, całkiem krótko, na początku działalności, gdy jej muzykę na początku działalności (istniała od 1973 roku, pierwszym nagraniom nie towarzyszyły ponoć informacje o artystach) wzięto za twórczość grupy The Beatles, niespodziewanie reaktywowanej. Nie była to zresztą jedyna próba lansu na anonimowość i skojarzenia z Beatlesami. Teraz wszystko wiadomo. Wiadomo też, że z The Beatles nie mieli żadnego związku. W sumie może i całe szczęście.