Alternatywa zwiera szeregi
No i po Off Festivalu. Dla mnie w tym roku skończył się nawet dzień wcześniej, bo też jedna decyzja grupy Loop – która najpierw przyjęła zaproszenie z Katowic, a potem odwołała trasę – sporo namieszała w moim grafiku. Decyzje zostały podjęte, rezerwacje dokonane, dzieci oddane pod opiekę w określonym terminie. I tak oto Loop występ odwołali, a ja nie zobaczyłem ostatniego festiwalowego dnia, który okazał się może i najmocniejszy, jeśli chodzi o program (myślę tu o Slowdive i Nisennenmondai – co do Fuck Buttons mam wyniesioną z poprzednich koncertów pewność, że było świetnie, co do Belle & Sebastian przekonanie, że było co najmniej poprawnie). Ale refleksjami z pozostałych chętnie się podzielę, czekając na ewentualne uzupełnienia ze strony Czytelników. Tym bardziej, że kilka rzeczy tegoroczna edycja pokazała bardzo dobitnie.
W trudnym dla festiwali sezonie, gdy wojna na gwiazdy osiągnęła apogeum, Off Festival poszedł trochę inną ścieżką niż walczący o wielkie nazwiska Orange i Open’er – ewidentnie odpuścił sobie bicie się o wykonawców, którzy przyprowadzą do Doliny Trzech Stawów własną publiczność odmienną od tutejszej stałej klienteli. A do takich w ostatnich latach należały choćby Smashing Pumpkins czy Iggy Pop z The Stooges. Off oparł się właśnie na tych stałych bywalcach, ewidentnie próbując ich grono rozszerzyć raczej o gości z zagranicy, utwardzając alternatywne podejście. Dlatego pewnie headlinerami stały się kultowe niegdyś, a na scenie pojawiające się po latach Neutral Milk Hotel czy The Jesus and Mary Chain. Po trosze odnosi się to zresztą nawet do Slowdive i stosunkowo długo nieobecnych Belle & Sebastian. Koncerty tych wszystkich zespołów to w tym momencie atrakcja nawet dla fanów z zagranicy, czasem (TJAMC) nawet z Wielkiej Brytanii.
Z jednej strony był to zabieg udany, bo obce języki słyszało się w Katowicach jeszcze częściej niż dotąd. Z drugiej – przyniósł kilka trudnych do zaakceptowania momentów. Dla mnie najgorsza była konfrontacja z TJAMC. Skłóceni bracia Reidowie z trzema jeszcze muzykami pojawili się wprawdzie na scenie, ale zagrali tak, że z Doliny Trzech Stawów odesłałbym ich z automatu do Doliny Charlotty. Tam mogliby grać spokojnie – choćby i repertuar z „Psychocandy”. To był nawet nie cień starych wersji poszczególnych utworów, ale w wypadku tych najstarszych nierzadko wręcz ich zaprzeczenie. Pozbawione hałaśliwej nadbudowy, okazały się bledszymi wersjami przebojów rockandrollowych czy nawet utworów The Rolling Stones, granymi jednak bez takiej energii i zapamiętania, tak jakby bracia Reidowie (William – gitarzysta – mocno się zaokrąglił w Ameryce) zestarzeli się szybciej niż Jagger i Richards. Podobno (wszyscy praktycznie moi znajomi potwierdzają) o niebo lepiej było następnego dnia na Slowdive.
Skoro już jesteśmy przy rozczarowaniach – Michael Rother, który jest świetnym rozmówcą i wydaje się mieć dobrze przemyślane powody tworzenia takiej a nie innej muzyki, pokazał jak można zepsuć ideał, tylko minimalnie inaczej rozkładając akcenty, próbując to i owo unowocześnić, to i owo dodać (czasem więcej linii gitary, kiedy indziej klawiszowe tło, ogólnie nieco zbyt mocno grająca sekcja). Jego koncert, wypełniony muzyką z płyt solowych oraz utworami Harmonii i Neu!, robił wrażenie, ale niestety, oryginałom nie dorównywał. Na pocieszenie po Rotherze następnego dnia wystąpiła grupa Hookworms, która – choć brytyjska – krautrock zapamiętała nieco lepiej:
Podobne zastrzeżenia co do Rothera mam do formacji Tribute To Jerzy Milian, kierowanej przez Bernarda Maselego, który moim zdaniem przyjął złe założenia, próbując pokazać zbyt dużo jazzowych popisów warsztatowych kosztem subtelnego wprowadzania Milianowskich motywów. Wibrafony były, owszem. Tematy też. Ale wydaje mi się, że Skalpel zrobiłby to lepiej, bez żadnych solówek. Ale może lepiej zrobiło się, gdy już uciekłem?
Dobrze za to (a propos tej konwencji) sprawdził się Noon, wystawiony – wspólnie z Marcinerą Awarią na perkusji – w bardzo dobrym czasie. Brzmieniowo był to występ bardzo dopracowany, a muzycznie ciekawy, bo mieszał różne elementy różnorodnych nagrań z archiwum tego producenta. Wokół polskich artystów nie było na szczęście – mimo mikroafery z konkursem – jakiejś niedobrej atmosfery. Z tych, których widziałem – a to dość ograniczone grono – zainteresowali mnie Kobiety, Wild Books i Pictorial Candi. Duże zainteresowanie ogółu wzbudziła za to Dorota Masłowska. Nie chcę się już wypowiadać na temat samych piosenek, ale konwencja, w jakiej zostały zaprezentowane, nie dała wystarczającego dystansu, więc pozostanę przy enigmatycznym i prymitywnym sformułowaniu „gorzej niż na płycie”. Z Polaków był jeszcze ostatniego dnia dyrektor artystyczny imprezy Artur Rojek. Nie wiem, jak wypadł, ale moim zdaniem mógł być suma summarum najszerzej rozpoznawaną w Polsce gwiazdą Offa. Mimo że z grzeczności wymieniano go na koszulka na szarym końcu line-upu.
Tezę o zwieraniu szeregów na widowni potwierdza fakt, że z roku na rok na Off Festival przyjeżdża coraz więcej małych dzieci z rodzicami-festiwalowiczami. Utkwiła mi więc szczególnie w głowie scena z koncertu Clipping, kiedy to kilkuletnia dziewczynka trzymana na barana machała rękami do tych hałaśliwych podkładów. A koncert – jeden z najlepszych i najlepiej przyjętych, jakie tu widziałem – znakomicie przedstawiał materiał z nowej płyty, rapowe rzemiosło, no i prostą, ale niełatwą sztukę budowania podkładów z szumów, zgrzytów i trzasków. Konkurencją na scenie Eksperymentalnej mógłby być co najwyżej zupełnie odmienny występ Franka Fairfielda. Lekka muzyka z okolic bluegrassu, country i folku, wokale i wirtuozeria skrzypcowego (duetowego) grania, a wszystko zbierane na jeden pojemnościowy mikrofon, niczym w filmie „Bracie, gdzie jesteś”. Fairfield był wyraźnie zakłopotany przyjęciem, a offowicze oklaskiwali go i wytupywali chyba nawet mocniej niż kiedyś Omara Souleymana.
Jak zwykle można było liczyć na Afrykańczyków. Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou z Beninu zagrała pełen energii koncert (najlepszy basista festiwalu!), przy okazji dając dość starannie już (doświadczenie robi swoje) skonstruowany show. Podobnie świetnymi umiejętnościami – rzadkimi przy stosunkowo młodym wieku – popisywali się zdyscyplinowani członkowie kolektywu John Wizards z RPA, w przybliżeniu coś jak alternatywna odpowiedź na „Graceland” Paula Simona (wiadomo), bardziej jednak taneczna, idąca w stronę R&B czy funku. Dodatkowo popisywali się reorganizacją składu w locie – od orkiestry czterech gitar po zespół klawiszowo-samplerowy. Niemcy z The Notwist mieli z kolei najlepsze brzmienie na głównej scenie spośród wszystkich, których widziałem – przejrzyste i eksponujące ciekawe i dziś poszukiwania formalne zespołu: między post- a art-rockiem. Nawet jeśli stylistyka leciutko się zestarzała. No i dobrze ułożyli swoje festiwalowe show.
Perfekcyjni byli też – ale za to do granic znużenia – Deafheaven, zespół za dobrze ostrzyżony i ubrany, żeby grać tak ciężki rock (choć gitarzysta miał koszulkę Behemotha). Mój szacunek zdobyli jednak mocnym finałem koncertu i zejściem bez wykorzystania całego przydziałowego czasu. Brzmieniowo znakomity okazał się również rozgrzewkowy czwartkowy koncert grupy Earth, choć inni szatani są czynni w tym wypadku. Jeśli ktoś słyszał ich na Unsoundzie – dźwiękowo było prawie to samo, ale w lepszych okolicznościach (ewangelicko-augsburska świątynia, dużo drewnianych elementów w środku, piękne podświetlenie). Nieco słabiej wypadli członkowie Tuxedomoon, a może po prostu byli dziwni i nie dla każdego. A gdy pod koniec ich występu zacząłem się wciągać w trans różnorodnych aranżacji łączących zimną falę z kameralistyką, deklamowaniem tekstów i efektami dźwiękowymi – zeszli ze sceny.
Sporo na festiwalu pracowałem – do tego stopnia, że nie zdążyłem nawet odnotować głośnej wizyty na imprezie Elżbiety Bieńkowskiej. Poza tym jak zwykle z przyjemnością przechadzałem się po niezbyt wielkim – i jeszcze lepiej rozplanowanym (głos wszystkich, których spotkałem) – terenie. Zrobiłem trochę zakupów w sklepach, w których ku mojemu zaskoczeniu winyle w praktyce już dogoniły, a nawet przegoniły kompakty. A nawet przysiadłem w nowej, sympatycznie ulokowanej strefie piwnej z boku sceny. Publiczności nie było dużo mniej niż przed rokiem, co też – wydaje mi się – dobrze wróży imprezie na przyszłość. I choć nie wyjeżdżałem po TJAMC w dobrym nastroju, wrócę tu na pewno i jestem spokojny o byt tego festiwalu. Nie ma drugiej imprezy letniej, której goście tak bardzo koncentrowaliby się na muzyce, choćby nawet i kosztem seksu, narkotyków i rockandrolla, bo oczywiście bywa, że reakcje są tu leciutko schłodzone w stosunku do takiego Przystanku Woodstock. Czekam na refleksje coraz liczniejszej prasy zagranicznej – na pewno dowiemy się ciekawych rzeczy o sobie.
Żałuję, że nie zobaczyłem znów – to jakieś fatum – Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej grającej „Song Reader” Becka. Recenzje, które słyszałem, nie były jednak najlepsze. Poza tym jest już wreszcie płytowa wersja tego szaleńczego pomysłu Becka Hansena. Zbiór nierówny, bo wykonywany przez różnych wykonawców. Ma słabsze momenty, są też jednak takie, na które fani artysty się rzucą. Choćby „Heaven’s Ladder” samego autora albo „I’m Down” w wykonaniu drugiego wielkiego songwritera młodego pokolenia – Jacka White’a. Równie ciekawe może być tylko granie White’a przez Becka. Poza tym jest bardzo różnorodnie, z bluesową dominantą, ale też paroma nudziarskimi fragmentami zaraz na początku. Nie przestaję czekać na regularną wersję „Song Readera” nagraną przez Becka, ale spróbuję się zadowolić i tą, skoro już jest. Bo za słabo czytam nuty, żeby poznać te piosenki wcześniej.
RÓŻNI WYKONAWCY „Song Reader. Twenty Songs by Beck”
Virgin 2014
Trzeba posłuchać: Beck, Jack White, Tweedy, Swamp Dogg, Gabriel Kahane.
Komentarze
Koncert Slowdive był boski, Chelsea Wolfe niewiele gorszy, Rojek dał radę jak najbradziej:)))) muza Króla też bardzo niezła:)
hej,
juz niebawem uslysze wspomnianych uprzednio Japonczykow BO NINGEN – festiwal w Göteborgu, 7-9 sierpnia WAYOUTWEST a takze sposrod kilkudziesieciu wykonawcow
Royal Blood, OutKast, Shlomo, Conor Oberst, Polica, Janelle Monáe…
—–
a tymczasem nowy album SOFT WALLS, „No Time”, Trouble In Mind Records 2014
https://www.youtube.com/watch?v=hnm6TUTMymg
PS cieszy mnie bialostocka impreza podana przez Lukasza Komle ( stamtad moi przodkowie), dziekuje!
Niestety, ale nie udało mi się dojechać w tym roku na OFF-a. Słyszałem jedynie w Trójce dwa sety, czyli piątkowy koncert Michaela Rothera – momentami było to niezłe co pokazał Rother, ale rozczarowanie to chyba najlepsze słowo oraz słuchałem sobotniej relacji z występu The Jesus and Mary Chain – mega, mega słabe.
@ozzy—> Dzięki za dobre słowo i zapraszam do Białegostoku, choćby na Halfway Festival. Znakomita impreza, a w tym roku Phosphorescent i My Brightest Diamond pozamiatali. Kapitalne koncerty. No i kameralność amfiteatru to jest niebywała wartość tego miejsca. Pozdrawiam!
Doklejam jeszcze link do mojego tekstu o debiutanckim albumie dwóch pań z San Francisco, które tworzą projekt Yesway. Gorąco polecam ten album!
http://www.nowamuzyka.pl/2014/08/04/yesway-yesway/
Festiwal muzycznie, moim zdaniem, fajny, choć raczej nie z powodu gwiazd – na głównej scenie pojawiałem się najrzadziej 🙂 TJAMC moim zdaniem też słabiutko, tak samo Tribute to J. Milian – za dużo „popatrzcie, jak potrafimy grać”, za mało muzyki i Miliana. Nie przekonał mnie też koncert Orkiestry Rozrywkowej.
Chelsea Wolfe ok, choć moim zdaniem bardziej się nadawała do Rialta czy kościoła niż na otwartą przestrzeń.
Michael Rother różnie – lepiej, gdy nie było tych średnich gitarowych melodyjek i skupiał się na budowaniu transu.
Bardzo fajny koncert Noona.
Kompletnie nieprzystający do warunków koncert Evana Ziporyna – nie wiem, kto chciał, żeby było tak cicho, ale spowodowało to, że bez trudu można było słyszeć próbujące się na innych scenach zespoły, co rujnowało próby uważnego słuchania.
Z zachwytów to oczywiście Oranssi Pazuzu (jestem ich wielkim fanem, więc to był mój headliner), Kaseciarz (który na dodatek bardzo taktownie nawiązal do afery z konkursowymi zespołami), Xenia Rubinos (rewelacyjna energia!), Dakhabrakha (choć oni pewnie dostali kilka dodatkowych punktów za pochodzenie, ale i tak było świetnie), Bo Ningen (cudowny koncert – w przeciwieństwie do płyt, które jednak nie łapią tej energii), Merkabah, Nisennenmondai (oczywiście tak!) i Fuck Buttons (to był najtrudniejszy wybór: FB czy Glenn Branca…).
Dodatkowo bardzo fajne spotkania w Kawiarni literackiej – jak nigdy nie chodziłem, to w tym roku byłem aż na 5 🙂
Nie bywam na festiwalach tego typu. Nie rozumiem w ogóle ich idei. Nie chodzę też na koncerty. Co może mieć do zaprezentowania zespół, który swoje 15 najlepszych płyt nagrał 25 lat temu? Czy można się aż tak zakonserwować w muzycznych preferencjach, żeby nie zauważyć upływu czasu w muzyce? Tak bezlitosnego przecież? Rzeczywistość nie znosi próżni – kasując pewne zjawiska, odsyłając je bezpowrotnie do lamusa. Z lamusa tylko krok w takie miejsca, ku uciesze muzycznych zombie-redaktorów radiowych. Ludzie, litości…
@”Nie bywam na festiwalach tego typu. Nie rozumiem w ogóle ich idei. Nie chodzę też na koncerty.”
Część występów jest faktycznie niekonieczna (muzycy grają tak samo lub gorzej niż na płytach), natomiast jest sporo koncertów znacznie lepszych niż albumowe produkcje – bo zupełnie inne i/lub ciekawsze aranżacje, rozbudowane wersje grane żywiołowo etc. W przypadku gwiazd jest to jednak rzadsze niż u mniej znanych artystów.
@en argentina – nie chodzę na takie festiwale dla zakonserwowanych i zapatrzonych w przeszłość gwiazd (vide wypowiedzi lidera Smashing Pumpkins). Chodzę, zeby zobaczyć, co się dzieje w muzyce ciekawego, a czego bym nie zobaczył w innym wypadku, ani się o tym prawdopodobnie nie dowiedział. A jakbym się dowiedział, to pewnie bym nie miał szansy zobaczyć koncertu.
Nie chodząc na koncerty i słuchając tylko płyt miałbym poczucie, że np. Bo Ningen to taka sobie kapela, a po koncercie wiem, że to rewelacyjna grupa, której ktoś robi olbrzymią krzywdę na płytach.
Wiadomo, że gwiazdy, nawet zzombifikowane, przyciągają media, ale to nie one stanowią (moim zdaniem) o sile OFFa 🙂
„Publiczności nie było dużo mniej niż przed rokiem, co też – wydaje mi się – dobrze wróży imprezie na przyszłość.” – niezła ekwilibrystyka 😉
Rother był o niebo ciekawszy kilka lat temu, gdy na (prawdziwej) perkusji grał z nim Steve Shelley, a na basie Aaron Mullan. Wtedy to było surowsze, głównie z naciskiem na motorykę i ze śladowymi ilościami tych newage’owych ornamentów.
POKEY LaFARGE——————————-„international Dust Bowl blues playboy”
mam nadzieje, ze ten gosc pojawi sie kiedys w Polsce
https://www.youtube.com/watch?v=jckFQ2U4z5I
daje pare koncertow w Europie ( 6.08 Rotterdam —bilety wysprzedane) Hamburg, 8.08
ulubiony wykonawca Jacka White´a (m.in. na „Blunderbuss”), ostatni album nagrany dla
Third Man Records
a powiedz , cipciuś, co to takiego , owa „‚alternatywa” ?
A powiedz, :], co to takiego ów „cipciuś”?
Rzeczywiście pełna zgoda co do Bo Ningen. Byłem w tym roku z synem (już 2 raz, niech się gimbazjanin uczy), i młody przygotował mi playlistę na Spotify z tym co będziemy oglądać. Było oczywiście Bo Ningen, ale jakoś nie nastawiałem się pozytywnie. Jednak to co zobaczyłem na koncercie mnie rozwaliło. Totalna energia, świetnie to brzmiało i na prawdę interesująco. Jeden z lepszych występów jak dla mnie w tej edycji OFFa. Cóż z tego, skoro po powrocie do domu odpaliłem płyty i tak jak to świetnie spostrzegł @dilmun – ktoś ich strasznie krzywdzi. Numer, który zapadł mi w pamięć z koncertu czyli „DaDaDa” z płyty ||| na koncercie to była PETARDA, a na płycie brzmi jak jakieś popłuczyny…
Dla mnie na wielki plus Rojek (kurcze, grali tam przecież pierwszy raz, a od razu tak dobrze :-), Slowdive bardzo fajnie, bardzo selektywnie, melodyjnie (a Artur Rojek stał ze śpiącym synkiem za moimi plecami i banan na buzi cały czas) – chyba nam wszystkim się podobało.
Z mojej półki, bardzo ciekawie Stefan Wesołowski, trochę zawiódł mnie Hatti Vatti – bo to było fajne granie, ale miałem wrażenie, że właściwie wszystkie numery są zbudowane dokładnie na identycznym patencie perkusyjno – wokalnym, przez co pod koniec odniosłem wrażenie, że w sumie nic z tego koncertu nie utkwiło mi w głowie, bo wszystko było dość jednostajne i jednolite. Bardzo, bardzo dobrze wypadł za to NOON (które nota bene zapowiedział, że właśnie skończył materiał z Hatti Vatti i wydadzą to chyba w tym roku jeszcze). Do dzisiaj lubię wracać do „Bleak Output”, więc to była fajna podróż w czasie. Interesujący był L.A.S. (BTW, na scenie Leśnej :-). Król dość interesujący, choć mnie nie porwał.
Za to bardzo zdziwiłem się oglądając koncert Andrew WK. Nie umiem tego ocenić, bo ludzie pod sceną bawili się świetnie, za to muzycznie to była straszna kaszana – takie disco polo alternatywy? Jak to ogarnąć? Pomóżcie… Nie wiem też jak to jest z Masłowską. Mam wrażenie, że wystarczy się „nazywać” by mieć o sobie mniemanie, że wszystko będzie robić się dobrze? To tak jakby Magda Gessler stwierdziła nagle, że będzie świetnym chirurgiem szczękowym…
Również uważam, że na koncerty chodzić warto.
Raz, że można przypadkowo znaleźć zespoły, po które normalnie się nie sięga. Dwa, że czasami koncerty obnażają słabość materiału i powodują lekkie otrzeźwienie w stosunku do niektórych artystów. Trzy, że dobrze zagrany koncert, światła, sami muzycy na scenie powodują wartość dodaną, których inaczej nie uzyskamy.
Oranssi dało świetny spektakl. Kosmiczny momentami black metal, mocno transowy, świetny wokal i ekspresja muzyków. OP ma świetne płyty, ale koncert był wręcz fantastyczny i mocno był żałował, gdybym tego nie zobaczył. Dźwięk co prawda momentami dawał w kość, ale i tak świetny koncert.
Co do Rothera, ok były czasami new age’owo-szlagierowe melodyjki, ale ja i tak z wielką przyjemnością słuchałem krautrockowych podróży kosmicznych. Rother przed koncertem mówił, że nie wie jaki materiał będzie prezentował i w jakim stylu. Widocznie ocenił, że na ten festiwal taka estetyka będzie pasowała. To był mój pierwszy raz z takimi legendami i jestem zadowolony.
Earth w kościele też wypadł świetnie. Po pierwszym niezbyt udanym utworze wszystko się bardzo fajnie zgrało i był to moim zdaniem koncert o niebo lepszy od zeszłorocznego na Unsoundzie, gdzie były kłopoty i z gitarą i ze sprzęganiem i jakoś tak wszystko nie miało nastroju. Utwory z nowej płyty, która się niedługo ukaże wypadły bardzo interesująco i wyraźnie odznaczały się od tych z dwóch poprzednich wydawnictw.
Kolejny dowód na sensowność koncertów to Clipping. Niesamowicie sprawny werbalnie MC i kapitalny hałas. Show co prawda nieco mniej energetyczny od zeszłorocznej jazdy w Forum, ale i tak podbili publiczność od pierwszych minut i zagrali bardziej spójnie. Po przesłuchaniu płyty (i tej pierwszej niezbyt oficjalnej i tej dla Sub Pop), za wyjątkiem ekwilibrystycznego wokalu nic mnie do tej grupy nie zachęcało.
No i polskie zespoły. Nie ma wstydu. Zarówno elektronika jak i gitarowe granie na świetnym poziomie, często znacznie lepszym niż zagraniczne propozycje. Noon chyba dla mnie najlepszy.
Mam również nadzieję, że beznadziejny występ JaMC dał organizatorom do myślenia, bo zapewne gaża była ogromna, a występ potwornie nudny. Lepiej chyba było pozostawić ten zespół w pamięci sprzed lat niż teraz ich oglądać. To było wręcz przykre.
Slowdive i NMH się obroniło i dla starych fanów mogło to być przeżycie, ale JaMC zrujnowali swoim występem wspomnienia, jeśli dla kogoś była to w tamtych czasach ważna grupa.
Jeszcze jedno pytanie OFF-owe: był ktoś na koncercie Glenna Branki? I jak było?
Bo, kurcze, taka legenda przyjechała a nigdzie nie widziałem słowa o tym występie…
Ja byłem na Brance, dla mnie mistrzostwo świata!!! Jedynie jacyś kolesie za mną mnie wk…wiali, nie podobało im się, marudzili, zamiast spiepszać stamtąd, w ogóle niektórzy nie rozumieją po co jest scena eksperymentalna. Ostatni utwór Glenna total powalający, grany na dwóch gitarach jednocześnie. Glenn wyluzowany z piwem w ręku między utworami. Dla mnie najlepsze zjawisko tegorocznego OFFa!
Pozdrawiam