Off is off

Nie można się nie odnieść w tytule do jak zwykle fajnych elementów otoczki artystycznej Off Festivalu, a w tym wypadku – billboardu z napisem „Off Is On” (autorstwa Juliana Jakuba Ziółkowskiego) wiszącego nieopodal głównej sceny. Tak jak tegoroczne koszulki z zamazaną twarzą kowboja w białym kapeluszu (autorstwa Wilhelma Sasnala) ewidentnie odnosiły się do wydarzeń z dużej sceny z zeszłego roku. W zasadzie już się odniosłem – w komentarzu po koncercie Wodeckiego i Mitch&Mitch. No ale tutaj kilka refleksji na różne tematy.

Po pierwsze, Off Festival się sprzedał, dzień po dniu (nie wiem tylko, czy w niedzielę był komplet, ale pewnie blisko), co trzeba odnotować jako sukces i doszlusowanie kolejnego festiwalu do założonego wcześniej poziomu. Miło by było, gdyby impreza mogła w roku przyszłym zachować ten sam kameralny charakter, organizatorzy na pewno są przed dużymi decyzjami – zawsze można spróbować dopompować festiwal i ściągnąć więcej tzw. gwiazd. Tylko czy to by miało sens?

No właśnie, bo po drugie – nawet w alternatywnym środowisku gwiazdy są z definicji przynajmniej odrobinę przereklamowane. Nie myślę tu już o Smashing Pumkpkins, które ma dziś problem repertuarowy i raczej kiepską prasę, więc to raczej Billy Corgan powinien dopłacać Off Festivalowi za to, że mu polepszył samopoczucie dobrą reakcją polskiej wiernej publiki, a nie odwrotnie. Myślę bardziej o My Bloody Valentine, którego koncerty są wydarzeniem społecznym bądź performensem (o czym już pisałem przy okazji Pukkelpopu cztery lata temu). Jeśli mogę dokonać autocytatu: i tym razem również nie było wiele z muzyki, za to sporo z filozofii muzyki. Rzecz w tym, że zespół bardziej jeszcze nonszalancko podszedł do swoich piosenek, o śpiewie już nie wspominając. Trudna próba dla fanów. Albo było tak źle, albo za drugim razem sama otoczka najbardziej hałaśliwego koncertu świata nie robi to już tego samego wrażenia, co za pierwszym, więc człowiek domaga się czegoś więcej. Nie dociągnąłem do końca, ale wiem z relacji, że był głośniejszy niż początek, więc gdybym przyszedł tylko dla zderzenia ze ścianą dźwięku, na pewno byłbym usatysfakcjonowany. Realizator w każdym razie (i wbrew komentarzom w sieci) zrealizował swoje zadanie na tyle przyzwoicie, na ile mógł na otwartej przestrzeni.
Powiem więcej: nawet koncert trzeciego headlinera, Godspeed You! Black Emperor, nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Może to kwestia repertuaru, w tym wydaniu nieco bardziej jednostajnego (taki jest repertuar ostatniej płyty w porównaniu z „Lift…”) niż poprzednio, gdy miałem szczęście ich oglądać, a może osłuchania z estetyką, którą przez ostatnich 10 lat pożyczali od Kanadyjczyków wszyscy. Ten koncert, oczywiście bardzo ważny dla festiwalu i dla fanów, nie był pozbawiony lekkich wpadek (techniczne problemy perkusisty), no i (o paradoksie) zaskakująco cichy, co zresztą można powiedzieć o większości występów na dużej scenie, z wyjątkiem rzecz jasna MBV.

Nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto było na tych wykonawców przyjechać – przeciwnie, warto! Choćby po to, by przy okazji, jak zwykle na Off Festivalu, rozładować swoje myśli o świętych krowach (przy okazji: „Święta krowa” na stoisku Revolution coś tam to najsmaczniejsze danie festiwalu!) oglądając kilka innych występów. Jak zwykle nie widziałem pewnie tych najlepszych, bo I Prawo Festiwalu mówi o tym, że najlepszy koncert festiwalu jest zawsze wtedy, gdy idziesz na piwo, utknąłeś w toalecie albo oglądasz inny. W dodatku konferencja prasowa z Corganem, na której musiałem wysłuchiwać wynurzeń frustrata pt. „Nie słucham w ogóle młodych kapel, ale wszystkie grają tak samo” (ale trzeba przyznać: w sumie był barwny i zajmujący) odebrała mi możliwość ustosunkowania się do najbardziej kontrowersyjnego koncertu festiwalu, czyli Cloud Nothings (moi znajomi dzielą się na tych, którzy uznali to za koncert imprezy, i na tych, co mówią, że to był najgorszy koncert). Z tych obejrzanych za najpełniejszy, najładniejszy, najbardziej zajmujący jak dla mnie – a przy tym błyskotliwy repertuarowo i wykonawczo – uważam występ Johna Granta. W sumie miał nawet pewne wywrotowe walory przypominające wyborny i w pewnym sensie bezkonkurencyjny koncert Wodeckiego z Mitchami: oto przyjechał do nas Elton John współczesnej sceny alternatywnej. Ta sama płynność frazy, to samo pisanie zaskakująco długich melodii refrenowych z pięknymi kadencjami. Chwilami – w utworach z nowej płyty – idący w Gus Gus, do tego z zespołem islandzkim w 4/5.

Wyśmienite były występy Hery, Sama Amidona, Fire! (choć nie wytrzymałem tych groove’ów na bardzo niskich częstotliwościach dłużej niż 40 min.), Fucked Up (choć to oczywista oczywistość po koncercie jeszcze z Mysłowic, no i poniekąd podobnie, więc dałem sobie spokój i nie zostałem na całość, żeby się ganiać z Damianem). Thee Oh Sees publiczność przyjęła z takim entuzjazmem, że podobno wybiła dziurę w drewnianej podłodze namiotu, ale widziałem tylko przez moment. Wystarczyło jednak, żeby się przekonać, że spokojnie – razem z Fucked Up – można ich było przenieść na dużą scenę. Bardzo przyjemne były koncerty Skalpela w poszerzonym składzie (Pianohooligan na pianie elektrycznym, Janek Młynarski na perkusji), Babadag (z Maćkiem Cieślakiem, któremu znowu zagłuszyła koncert próba ze sceny obok), UL/KR, We Draw A. Porządnie grane, choć może nie do końca dla mnie – Magnificent Muttley i Ampacity. Ciekawy afrykański (ale ze Szwecji) Goat – chwilowo forma przerasta treść, ale warto zobaczyć, choć muzycznie wolę z płyty. Milutki Jens Lekman. Zaskakująco wciągające Brutal Truth. Bardzo oczekiwaną Starą Rzekę wolałbym zobaczyć o późniejszej porze, no i przynajmniej przez godzinę, żeby to miało sens od strony zamysłu i repertuaru. Pomachałem z daleka Moleście, ale gdyby tak grali na koncertach kiedyś, to może zostałbym młodocianym fanem. Mam też na pewno na koncie kilka niesłusznie (na pewno) pominiętych sytuacji, ale line-upy jak wiadomo są bezlitosne i czasem trudno się odnieść do czegoś, co się widziało przez 5-10 minut. Poza tym to wydanie Off Festivalu zanotowało w związku z frekwencją chyba rekordowe kolejki, zdarzały się więc przypadki utknięć. Ale nawet te utknięcia bywały, jak to w wypadku Offa, raczej miłe. Zaliczyłem np. kolejkową rozmowę z pewnym Szwedem, który najpierw zapytał mnie o ważnych polskich artystów w programie Offa, a gdy już opowiedziałem, kto i jest kto i na kogo warto, zaczął mnie przekonywać, na kogo warto jeszcze. Okazało się, że to jego czwarta edycja Off Festivalu i polską scenę ma w małym palcu. Wyszedłem z kolejki dumny jak paw, ale też trzeba to przyznać – dystans między naszymi a nienaszymi maleje, a pod względem umiejętności w wielu wypadkach pozostaje na korzyść naszych.

Pokoncertowe poranki (z założenia bojkotuję nocne występy, bo po 2.00 wszystko przestaje mi się podobać) uprzyjemniała mi nowa płyta Fuck Buttons i chciałbym ją dokleić do tego wpisu z pełną świeżych emocji rekomendacją. Duet stale tworzący niebywale transowe i efektowne, ale w większości nietaneczne (tempa raczej średnie) utwory elektroniczne osiągnął tu poziom, który przekracza pułap, jaki bym im dawał jeszcze dwa lata temu. Połączyli granie syntezatorowymi arpeggiami (na którym jednak nie kończą, jak w wypadku Emeralds) z różnorodnością rytmiczną i lekko symfonicznymi zapędami (jak u Orbitala). Wyciągnęli to, co najlepsze z nowej fali wielbicieli analogowych maszyn i z tego, co prezentowała generacja lat 90. Swoje brzmienie nieco przybrudzili i upchnęli jeszcze więcej dynamiki w zerach i jedynkach. „Stalker” jest utworem miażdżącym, godnym ostatniego dnia Off Festivalu i dużej sceny. Zresztą FB zagrają w Polsce we wrześniu, również w Katowicach – w klubie Hipnoza. Ale co tam ten jeden koncert! Na scenie się sprawdzają, więc rezerwowałbym ich z miejsca jako pierwszą nazwę na Off w roku 2014.

FUCK BUTTONS „Slow Focus”
ATP Records 2013
Trzeba posłuchać: „The Red Wing”, „Stalker”, „Hidden Xs”.