Off is off
Nie można się nie odnieść w tytule do jak zwykle fajnych elementów otoczki artystycznej Off Festivalu, a w tym wypadku – billboardu z napisem „Off Is On” (autorstwa Juliana Jakuba Ziółkowskiego) wiszącego nieopodal głównej sceny. Tak jak tegoroczne koszulki z zamazaną twarzą kowboja w białym kapeluszu (autorstwa Wilhelma Sasnala) ewidentnie odnosiły się do wydarzeń z dużej sceny z zeszłego roku. W zasadzie już się odniosłem – w komentarzu po koncercie Wodeckiego i Mitch&Mitch. No ale tutaj kilka refleksji na różne tematy.
Po pierwsze, Off Festival się sprzedał, dzień po dniu (nie wiem tylko, czy w niedzielę był komplet, ale pewnie blisko), co trzeba odnotować jako sukces i doszlusowanie kolejnego festiwalu do założonego wcześniej poziomu. Miło by było, gdyby impreza mogła w roku przyszłym zachować ten sam kameralny charakter, organizatorzy na pewno są przed dużymi decyzjami – zawsze można spróbować dopompować festiwal i ściągnąć więcej tzw. gwiazd. Tylko czy to by miało sens?
No właśnie, bo po drugie – nawet w alternatywnym środowisku gwiazdy są z definicji przynajmniej odrobinę przereklamowane. Nie myślę tu już o Smashing Pumkpkins, które ma dziś problem repertuarowy i raczej kiepską prasę, więc to raczej Billy Corgan powinien dopłacać Off Festivalowi za to, że mu polepszył samopoczucie dobrą reakcją polskiej wiernej publiki, a nie odwrotnie. Myślę bardziej o My Bloody Valentine, którego koncerty są wydarzeniem społecznym bądź performensem (o czym już pisałem przy okazji Pukkelpopu cztery lata temu). Jeśli mogę dokonać autocytatu: i tym razem również nie było wiele z muzyki, za to sporo z filozofii muzyki. Rzecz w tym, że zespół bardziej jeszcze nonszalancko podszedł do swoich piosenek, o śpiewie już nie wspominając. Trudna próba dla fanów. Albo było tak źle, albo za drugim razem sama otoczka najbardziej hałaśliwego koncertu świata nie robi to już tego samego wrażenia, co za pierwszym, więc człowiek domaga się czegoś więcej. Nie dociągnąłem do końca, ale wiem z relacji, że był głośniejszy niż początek, więc gdybym przyszedł tylko dla zderzenia ze ścianą dźwięku, na pewno byłbym usatysfakcjonowany. Realizator w każdym razie (i wbrew komentarzom w sieci) zrealizował swoje zadanie na tyle przyzwoicie, na ile mógł na otwartej przestrzeni.
Powiem więcej: nawet koncert trzeciego headlinera, Godspeed You! Black Emperor, nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Może to kwestia repertuaru, w tym wydaniu nieco bardziej jednostajnego (taki jest repertuar ostatniej płyty w porównaniu z „Lift…”) niż poprzednio, gdy miałem szczęście ich oglądać, a może osłuchania z estetyką, którą przez ostatnich 10 lat pożyczali od Kanadyjczyków wszyscy. Ten koncert, oczywiście bardzo ważny dla festiwalu i dla fanów, nie był pozbawiony lekkich wpadek (techniczne problemy perkusisty), no i (o paradoksie) zaskakująco cichy, co zresztą można powiedzieć o większości występów na dużej scenie, z wyjątkiem rzecz jasna MBV.
Nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto było na tych wykonawców przyjechać – przeciwnie, warto! Choćby po to, by przy okazji, jak zwykle na Off Festivalu, rozładować swoje myśli o świętych krowach (przy okazji: „Święta krowa” na stoisku Revolution coś tam to najsmaczniejsze danie festiwalu!) oglądając kilka innych występów. Jak zwykle nie widziałem pewnie tych najlepszych, bo I Prawo Festiwalu mówi o tym, że najlepszy koncert festiwalu jest zawsze wtedy, gdy idziesz na piwo, utknąłeś w toalecie albo oglądasz inny. W dodatku konferencja prasowa z Corganem, na której musiałem wysłuchiwać wynurzeń frustrata pt. „Nie słucham w ogóle młodych kapel, ale wszystkie grają tak samo” (ale trzeba przyznać: w sumie był barwny i zajmujący) odebrała mi możliwość ustosunkowania się do najbardziej kontrowersyjnego koncertu festiwalu, czyli Cloud Nothings (moi znajomi dzielą się na tych, którzy uznali to za koncert imprezy, i na tych, co mówią, że to był najgorszy koncert). Z tych obejrzanych za najpełniejszy, najładniejszy, najbardziej zajmujący jak dla mnie – a przy tym błyskotliwy repertuarowo i wykonawczo – uważam występ Johna Granta. W sumie miał nawet pewne wywrotowe walory przypominające wyborny i w pewnym sensie bezkonkurencyjny koncert Wodeckiego z Mitchami: oto przyjechał do nas Elton John współczesnej sceny alternatywnej. Ta sama płynność frazy, to samo pisanie zaskakująco długich melodii refrenowych z pięknymi kadencjami. Chwilami – w utworach z nowej płyty – idący w Gus Gus, do tego z zespołem islandzkim w 4/5.
Wyśmienite były występy Hery, Sama Amidona, Fire! (choć nie wytrzymałem tych groove’ów na bardzo niskich częstotliwościach dłużej niż 40 min.), Fucked Up (choć to oczywista oczywistość po koncercie jeszcze z Mysłowic, no i poniekąd podobnie, więc dałem sobie spokój i nie zostałem na całość, żeby się ganiać z Damianem). Thee Oh Sees publiczność przyjęła z takim entuzjazmem, że podobno wybiła dziurę w drewnianej podłodze namiotu, ale widziałem tylko przez moment. Wystarczyło jednak, żeby się przekonać, że spokojnie – razem z Fucked Up – można ich było przenieść na dużą scenę. Bardzo przyjemne były koncerty Skalpela w poszerzonym składzie (Pianohooligan na pianie elektrycznym, Janek Młynarski na perkusji), Babadag (z Maćkiem Cieślakiem, któremu znowu zagłuszyła koncert próba ze sceny obok), UL/KR, We Draw A. Porządnie grane, choć może nie do końca dla mnie – Magnificent Muttley i Ampacity. Ciekawy afrykański (ale ze Szwecji) Goat – chwilowo forma przerasta treść, ale warto zobaczyć, choć muzycznie wolę z płyty. Milutki Jens Lekman. Zaskakująco wciągające Brutal Truth. Bardzo oczekiwaną Starą Rzekę wolałbym zobaczyć o późniejszej porze, no i przynajmniej przez godzinę, żeby to miało sens od strony zamysłu i repertuaru. Pomachałem z daleka Moleście, ale gdyby tak grali na koncertach kiedyś, to może zostałbym młodocianym fanem. Mam też na pewno na koncie kilka niesłusznie (na pewno) pominiętych sytuacji, ale line-upy jak wiadomo są bezlitosne i czasem trudno się odnieść do czegoś, co się widziało przez 5-10 minut. Poza tym to wydanie Off Festivalu zanotowało w związku z frekwencją chyba rekordowe kolejki, zdarzały się więc przypadki utknięć. Ale nawet te utknięcia bywały, jak to w wypadku Offa, raczej miłe. Zaliczyłem np. kolejkową rozmowę z pewnym Szwedem, który najpierw zapytał mnie o ważnych polskich artystów w programie Offa, a gdy już opowiedziałem, kto i jest kto i na kogo warto, zaczął mnie przekonywać, na kogo warto jeszcze. Okazało się, że to jego czwarta edycja Off Festivalu i polską scenę ma w małym palcu. Wyszedłem z kolejki dumny jak paw, ale też trzeba to przyznać – dystans między naszymi a nienaszymi maleje, a pod względem umiejętności w wielu wypadkach pozostaje na korzyść naszych.
Pokoncertowe poranki (z założenia bojkotuję nocne występy, bo po 2.00 wszystko przestaje mi się podobać) uprzyjemniała mi nowa płyta Fuck Buttons i chciałbym ją dokleić do tego wpisu z pełną świeżych emocji rekomendacją. Duet stale tworzący niebywale transowe i efektowne, ale w większości nietaneczne (tempa raczej średnie) utwory elektroniczne osiągnął tu poziom, który przekracza pułap, jaki bym im dawał jeszcze dwa lata temu. Połączyli granie syntezatorowymi arpeggiami (na którym jednak nie kończą, jak w wypadku Emeralds) z różnorodnością rytmiczną i lekko symfonicznymi zapędami (jak u Orbitala). Wyciągnęli to, co najlepsze z nowej fali wielbicieli analogowych maszyn i z tego, co prezentowała generacja lat 90. Swoje brzmienie nieco przybrudzili i upchnęli jeszcze więcej dynamiki w zerach i jedynkach. „Stalker” jest utworem miażdżącym, godnym ostatniego dnia Off Festivalu i dużej sceny. Zresztą FB zagrają w Polsce we wrześniu, również w Katowicach – w klubie Hipnoza. Ale co tam ten jeden koncert! Na scenie się sprawdzają, więc rezerwowałbym ich z miejsca jako pierwszą nazwę na Off w roku 2014.
FUCK BUTTONS „Slow Focus”
ATP Records 2013
Trzeba posłuchać: „The Red Wing”, „Stalker”, „Hidden Xs”.
Komentarze
o tak, Fuck Buttons, to mocno transowy ładunek emocji. rzeczywiście porywająca, nakręcająca, plemienna, bardzo dobra płyta. jak dla mnie, w pewien sposób nawet taneczna, ale mam swoiste spojrzenie na ‚taneczność’ 🙂
za to parkietowy (chociaż także do przyjemnego słuchania) jest nowy, drugi LP Moderat (‚II’). to mistrzowski kawałek muzyki tanecznej właśnie, łączący idealnie w monolit aspekt komercyjny i artystyczny, co charakteryzuje tylko wybitne projekty. dancefloorowa płyta roku na razie, wg. mnie.
Jeśli ów Szwed był wychudzonym długowłosym młodzieńcem (nie było wielu takich by obie cechy posiadać) to najprawdopodobniej trafiłeś na koleżkę z zespołu Jeniferever który regularnie na Offa przyjeżdża:)
A Julia Holter? A Deerhuner?
@Sosnowski –> Przygodę z nowym Moderatem dopiero zaczynam, ale zapowiada się obiecująco.
@GZzz –> Chudy – tak. Wysoki. Jasny blondyn. Ale włosy dość krótkie, zaraz poszukam zdjęć Jeniferever, może go zidentyfikuję. EDIT (po oględzinach): To nie on.
@pszemcio –> Deerhuntera (po kiepskich doświadczeniach live z przeszłości) poświęciłem na rzecz Fire!, z daleka słyszałem końcówkę i robiła wrażenie. U Julii Holter ciągle czegoś mi brakuje – chociaż to był bardzo oryginalny koncert i zapowiada się niezła płyta. Trochę chyba bardziej mainstreamowa.
Z drugiego i trzeciego dnia najlepiej – Zeni Geva i Fire! Rozczarowanie – GY!BE (naglosnienie, dopiero pod koniec koncertu wypieli klaty i zabrzmialo). My Bloody Valentine – bardzo mocne, ale ostatecznie – przerost halasu nad glebia. Na plus – rowniez John Grant, ale tez Kurek, KTL, Julia Holter i Metz/Thee Oh Sees/Fucked Up.
dużego jeca dawać za rok zrobi rozpierduchę,
SP fajny koncert,bo zibi to jednak retro
MBV-jak słucham lovelass to po pierwszy kawałku odpuszczm resztę ale może kiedyś
uda się do końca,laura halo fajnie kręciła gałą,nie moją niestety.
+, bardzo cieplo przyjeci, Bohreni.
Tak, koncert Johna Granta byl koncertem idealnym pomimo, ze pora w jakiej sie odbyl nie byla najlepsza. A co by bylo gdyby odbyl sie po zmierzchu…
„… o My Bloody Valentine … Rzecz w tym, że zespół bardziej jeszcze nonszalancko podszedł do swoich piosenek, o śpiewie już nie wspominając. … Realizator w każdym razie (i wbrew komentarzom w sieci) zrealizował swoje zadanie na tyle przyzwoicie, na ile mógł na otwartej przestrzeni.”
Moim zdaniem to nie zespół podszedł nonszalancko do piosenek, a po prostu realizator nie poradził sobie z tą przestrzenią (a wszyscy wiemy, że na tej scenie można, choć łatwo nie jest). Widać było na scenie, że gra i śpiewa cały zespół, ale poza jedną gitarą i perkusją niewiele było słychać. Gdyby faktycznie Shields chciał wystawić na próbę swoich fanów to by wystąpił solo – efekt byłby podobny, a rozprawka o filozofii muzyki byłaby uzasadniona. A tak wyszła seria nieporozumień i spory niesmak biorąc pod uwagę koszt koncertu.
Co do samego festiwalu – w ekspresowym tempie załapałem się jedynie na końcówkę ostatniego dnia. Minimalistyczny dźwiękowo i szalony scenicznie Mykki Blanco zdecydowanie błyszczał na tle reszty (mbv – Mykki Blanco Victory). Mam podobnie wrażenia odnośnie wtsępu do Goat, dlatego bez bólu pobiegłem na świetny koncert Copelanda, który promował najnowsza płytę, chyba najbardziej taneczną z dotychczasowych dokonań. Trans, minimalizm i świetne nagłosnienie Fire! przekonały, co raczej trudno jest powiedzieć o płytach tego projektu. Podobnie Thee Oh Sees, zdecydowanie do odbioru koncertowego niż płytowego.
Ogólnie wrażenie zastoju i zjadania własnego ogona przez ten festiwal, czego wyrazem jest właśnie rozjazd koncertu mbv. Ciężko się nie zgodzić z twoja linią obrony OFFu przed etykietką Opola, jednak z drugiej strony stopień przewidywalności jest podobny.
tzn. Fire! lepszy na koncercie niz na plytach ?! o co chodzi z tym Mykki Blanco? co roku gra mase smutnych panow post cos tam a zawsze najbardziej zapadaja w pamieci MFDoom, albo jacys naturszczycy z Sahary Zachodniej. 🙂 to jest moim zdaniem zawsze duzy atut tego festiwalu …..Szkoda ze nie bylo znowu jednego calego namiotu eksperymentalnego a nie „eksperymentalnego wg Pitchfork” naprawde szkoda bo mysle ze to fajne miejsce i dobry festiwal ale tluc sie zeby zobaczyc jeden dwa eksperymentalne koncerty jest bez sensu
a gdzie słowo o how how? w niedzielę po 15 zaczarowali namiot eksperymentalny.
Jeszcze z przeoczonych bardzo dobrze: Mark Fell, Shackleton, poza tym KTL lepiej byłoby jakby było to solo Pity, Zeni Geva w swojej konwencji ok, zaskakująco sympatycznie: AlunaGeorge, Blondes w końcu nie samymi „eksperymentami” człowiek żyje 😉 a i dalej nie rozumiem fenomenu zachwytu nad UL/KR
Bartku i cala, szanowna reszta – koniecznie zaopatrzcie sie w zestaw ten: http://www.discogs.com/Various-VOD-Records-Presents-80s-MinimalSynthWave/release/4689117
Absolutna koniecznosc dla milosnikow lat 80 i kochajacych Muzyke pojeta jako uniwersum! Takie perelki, ze plakac, ze wzruszenia, sie chce i jednoczesnie skakac w amoku, pod sufit. Coz za odkrycia tu uswiadczycie!
A co do Offa – to stal sie mialki na maksa, a line up tegoroczny wrecz tragiczny!
Chyba ktos komus przestal doradzac i pomagac… Co zle swiadczy o organizatorze calego spektaklu.
Brutal Truth jest wciagajace z definicji, nie ma w tym nic zaskujacego
I ani słowa o Girls Against Boys? Ech… Ja wiem, że to dla mnie zespół z gatunku tych, których najlepszą płytą jest 95% dyskografii i odbierałem ten koncert z pozycji mega fana, ale rzeczywiście nikt nie zwrócił na niego uwagi?
Zgadzam się co do namiotu eksperymentalnego – w tym roku więcej ciekawych koncertów widziałem w namiocie trójkowym, którego z reguły nie odwiedzałem za często do tej pory 🙂
I ja też nie rozumiem fenomenu UL/KR – dla mnie to taki Turnau na elektronice 🙂
Jeśli chodzi o MBV to jakaś kpina, chyba, że ktoś lubi słuchać odgłosów stłuczki samochodowej o natężeniu dźwięku dwa razy większym niż startujący odrzutowiec. Dla mnie to zespół nie warty złotówki, amatorzy, którzy powinni uczyć się od dzieciaków brzdękających w garażu.
„I ja też nie rozumiem fenomenu UL/KR – dla mnie to taki Turnau na elektronice”
O, to już wiem, dlaczego tak ich lubię (-:
A Circle? Dla mnie numer jeden tego festiwalu!Swoją drogą polecam troszkę nutki z Suomi:)
Co do MBV – jedną z lepszych decyzji, którą podjęłam na tegorocznym Offie, było pójście na Mykkiego Blanco po jakichś 15 minutach stania pod sceną mBanku. Zdążyłam jeszcze załapać się na końcówkę MBV, która odrobinę poprawiła wrażenie z pierwszych minut (przynajmniej jeśli chodzi o natężenie hałasu), ale nie na tyle, żebym natychmiast zaczęła żałować zmiany scen. Z koncertów na duży plus (imo), poza Mykkim Blanco, to oczywiście Thee Oh Sees, Fucked Up (nie było mnie niestety na ostatniej mysłowickiej edycji, więc musiałam ich sprawdzić w tym roku i mnie nie zawiedli), na trochę mniejszy plus Deerhunter, Austra, Goat, Nite Jewel (choć widziany tylko w połowie), Zeni Geva, z późnonocnych rzeczy (wyjątkowo w tym roku udało mi się wytrzymać prawie do samego końca) jeszcze Holy Other, John Talabot (choć niestety sił już za bardzo nie starczało na pląsanie). Jak zwykle żałuję niebycia na wczesnych polskich koncertach, co roku obiecuję sobie, że tym razem przyjdę wcześniej i co roku wychodzi, jak wychodzi. Może w przyszłym 😉 Ogólnie tegoroczny Off pozytywnie wypadł, ale chyba dla mnie osobiście najlepsza była edycja 2011.
Czytam komentarze o Offie u Ciebie Bartku i u Mariusza H. i dziwię się że nikt ani słowa nie napisał o genialnym koncercie The Skull Defekts – jak dla mnie wyśmienity! Nic później go nie przebiło. Dodatkowa obserwacja – na Offie jest za fajnie, wiele koncertów popołudniowych przeoczyłem sącząc piwo na trawie w towarzystwie 🙂
Załapałem się tylko na niedzielę.
Autre Ne Veut – dla mnie fatalnie. Topornie, tępawo, wszystko na jedno kopyto, bez zmiany nastroju, tempa i dynamiki. Drętwa perkusja przez cały koncert akcentująca na raz, dziewczyna z chórku pozbawiona jakiejkolwiek wokalnej charyzmy, a czasem wręcz niesłyszalna, i lider Arthur Ashin we wszystkich numerach z tą samą manierą a’la Tina Turner wykrzykująca refren You’re simply the best.
John Grant – jakże cudownie urokliwa nuda. Dałem się uwieść od początku do końca, żałując że ten występ nie odbył się w bardziej kameralnej porze.
Super Girl & Romantic Boys – miał być spektakularny powrót, a wyszło zupełnie bez polotu. Ze sceny często wiało nudą, a publiczność na dobre dała się wciągnąć do zabawy dopiero w dwóch finałowych utworach.
Fire! rewelacyjny. Podobno to MBV miało zmiażdżyć słuchaczy dźwiękiem. Jeśli się tak faktycznie stało to koncert Fire! mógł być doskonałym przetarciem. Jednak słysząc końcówkę występu tegorocznego headlinera sądzę, że to Szwedzi pokazali prawdziwą moc. Siłę tego występu faktycznie można było odczuć na własnym ciele (Ja również ledwo znosiłem te niskie częstotliwości transowego basu Johana Berthlinga). Fascynujące było słuchać i patrzeć na muzyków, którzy tak potworną magmą dronów i noisów, napędzani morderczym basem i ciężką, acz błyskotliwą jazz-rockową perkusją zaczarowali publiczność i chyba również samych siebie.
Mykki Blanco – zwierzę!!! 🙂 Na scenie – mieszanka kiczu, horroru i drag queen show. Muzycznie – smakowity mix najbardziej progresywnych gatunków klubowej elektroniki i r’n’b + świetny wokal, i kapitalny freestyle.
Sceniczny show, osobowość i charyzma tego Nowojorczyka przerosła wyobraźnię nawet offowej publiczności, która momentami stała jak wryta na jego koncercie. Ciekawe czy chłopaki z Molesty widzieli ten show, bo mogło pójść im w pięty, że transseksualny ambasador queer rapu posiada więcej charyzmy i muzycznej odwagi niż oni i wszyscy ich ziomale razem wzięci.
John Talabot – bardzo zgrabny live. W sam raz na późną porę. Delikatnie bujający i chilloutowy. Świetnie wypadły również jego nowe kawałki.
Refleksja: na Offie czas leci szybciej niż zwykle… za szybko
Dziwne, że nie był Pan na Marku Fellu, rozpoczął w stylu Oval, a później to już idm w pełnym znaczeniu tego słowa. Szkoda, że grał tylko ~35 minut.
Dla mnie najlepsze: Thee oh Sees (to był mój czarny koń festynu i całkowicie spełnił moje ukryte oczekiwania), Mark Fell, Fire! (ten stonowany bis!), Skalpel (wizualizacje! np. „Salto” Konwickiego) i Goat, Girls vs Boys, Guardian Alien(opłacało się opuścić Pop Group)
trudno mi się zgodzić co do większości opinii na temat koncertu mbv, to był jeden z nielicznych zespołów na tym festiwalu który posiada jakiś charakter a wykonanie było jak dla mnie mistrz, wszystkie pozostałe koncerty z małymi wyjątkami mocno bezbarwne , line up do szybkiej reanimacji – no chyba że tak się teraz gra a to oznaczałoby że podaż zniszczyła jakość , więcej polskiej muzyki o sensownej porze
OFF is off
a u nas (Göteborg,Szwecja) „WAY OUT WEST” is ON, 8-10. 08
____________________________________________________________________
m.in. Neil Young, Public Enemy, Rodriguez….a takze grupa na ktora czekalem Alabama Shakes
wiecej informacji w j.ang http://www.wayoutwest.se/en/line-up
PS Jens Lekman ….inaczej 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=jB7LE2hJSBk
@fajf – o ile w zupełności zgadzam się z postulatem umieszczania polskich zespołów w bardziej sensownych porach (bo teraz wygląda to tak, że nieważne co i jak grasz, ale jak jesteś z polski, to możesz wystąpić głównie od 15.00 do 17.00), to nie zgadzam się z tym, że większość koncertów była bezbarwna. To jest oczywiście kwestia gustu i każdy lubi w muzyce co innego (i bardzo dobrze), ale wiele było koncertów, które pozostawiły we mnie żywsze wspomnienie niż MBV. I to nawet w niedzielę.
Ale w sumie niedziela była najfajniejsza koncertowo dla mnie (w przeciwieństwie do soboty, gdy najbardziej się ‚męczyłem’ 🙂 ).
Najlepiej nagłośnionym koncertem dużej sceny był jak dla mnie Deerhunter ,wszystko było słychać, każdy nawet najmniejszy detal .MBV był ok do ostatniego utworu i tego 10 minutowego szumu-ściany jednostajnego dźwięku – stałem 20 metrów od sceny bez zatyczek i to był błąd.
Słuch mam do teraz otępiały , nie słyszę pewnych częstotliwości mam nadzieję ,że się poprawi bo aktualnie nie jestem w stanie wysłuchać jednej płyty w całości na słuchawkach.
@wojt – fatalnie. W ostrzeżeniu w sprawie zatyczek nie było krztyny kokieterii. Jak Ci się nie poprawi do jutra, idź czym prędzej do dobrego laryngologa. No i nie dotykaj tych słuchawek przynajmniej przez tydzień.
Co do tej dziesięciominutowej kanonady, to z zatyczkami w uszach była chyba najlepszym momentem koncertu. W pozostałych utworach wyobraźnia musiała nadrabiać za wykonawców. (I co z tego, że tak miało być).
ok kwestia gustu, dla mnie ten deerhunter to była właśnie kwintesencja tego festiwalu czyli brak charakteru , kiepska kalka espołów z początku wieku, i nie chodzi mi o muzykę odkrywczą ale ładne kompozycje, o umiejętność grania emocjami a większość zespołów które słyszałem były po prostu w tym słabe, oczywiście były wyjątki jak fire czy ci szwedzi których nazwy nie pamiętam , na tym tle mbv to profesorowie , moja wyobraźnia z przyjemnością nadrabiała za wykonawców
poprawny link: http://pitchfork.com/photos/183-off-festival-2013/ [proszę o usunięcie błędnego ;-)]
z tym zatyczkami to ciężka sprawa, bo miałem wrażenie jakby brzmiało jak nagrania z youtube. koniec końców założyłem dopiero w kluczowym momencie i też trochę odchorowuję, a w międzyczasie przeczytałem z tuzin opinii, że było za cicho 😉
tzn może nie „za cicho”, ale nie tak głośno jak a) ktoś się spodziewał b) grali w 1410 roku
A Pop Group? Obok Brutal Truth pozamiatali…
w kwestii koncertu mbv – wydaje mi się że obie strony po równo coś straciły ale też coś zyskały – ci ze stoperami i ci którzy słuchali na tzw „harpaganie”.
a co do nagłośnienia festiwalu – bylem w ciężkim szoku… że jednak da się normalnie nagłośnić każdy koncert, że widać nie jest to jakiś wielki wyczyn w 90% przypadków. A w szoku byłem, bo na tegorocznym openerze nie uświadczyłem ani jednego w miarę dobrze nagłośnionego koncertu, włącznie z Pianohooliganem..
Dla mnie najlepszy Circle – wciąż nie potrafię zrozumieć dlaczego ustawili ich koncert o tak absurdalnej godzinie. Trójkowa albo Leśna scena koło 22-23 byłyby w sam raz – dla publiczności przede wszystkim – kupili by ich bez zastanowienia.
The Skull Defekts też genialni, jako i Higgs. Wodecki z Mitchami – klasa i jeszcze: Sam Amidon/Zeni Geva/Guardian Alien (jedyne dobre odkrycie tegoroczne)/Bohren & der Club of Gore
Mnie też urzekli how how. Dawno nie przeżyłam takiego wręcz onirycznego doznania muzycznego.
Za to buttonsi – nic specjalnego. Zupełnie nie trafia do mnie ich twórczość.