Afryka dzika, wciąż nieodkryta
Trudno sobie wyobrazić lepszy moment. Nigdy nie byłem w Kenii, ale podejrzewam, że zbliżyliśmy się już na tyle klimatem, żeby pociągnąć dalej cykl afrykański. Każdy dziennikarz wie, że na dźwięk słowa „Afryka” redakcje tracą zainteresowanie, a strony internetowe – klikalność. Z uporem maniaka traktuję jednak muzykę z tego kontynentu jako odtrutkę na różne słabsze produkcje zachodniej muzyki popularnej. Ukąszony wirusem Africa Simone’a (Mozambik), a potem hitem Zbigniewa Wodeckiego („Afryka dzika…” itd. – wiadomo, w „Polityce” rozmowa z wokalistą przy okazji jego występów w Opolu i na Offie), odrabiam dystans kulturowy, albo zaległości. Jak kto woli.
Wczoraj było o nowszych wizjach muzyki afrykańskiej, dziś zacznijmy od tego, czego powinienem słuchać pod koniec lat 70. zamiast Africa Simone’a (i co funduję moim dzieciom), czyli prawdziwego afrykańskiego popu z tamtych czasów:
RÓŻNI WYKONAWCY „Kenya Special. Selected East African Recordings From The 1970s & 80s” 2CD
Soundway 2013
Trzeba posłuchać: The Rift Valley Brothers „Mu Africa”, The Mombasa Vikings „Mama Matotoya”, Huruma Boys Band „Teresia”.
To już kolejna z serii składanek Soundawaya, które wcześniej eksplorowały muzykę z Nigerii i Ghany. Kenia jest krajem mniej znanym, a jednocześnie – mam wrażenie – bardziej przesiąkniętym duchem turystyki, dansingów i przeszczepiania wprost wzorców z obszaru anglosaskiego. Tyle że oczywiście – jak wszędzie – importowane wzorce zostały wymieszane z tym, co robiło się na miejscu. Tym czymś jest benga, wariant rumby. Tradycyjnie z partiami gitary akustycznej, które po elektryfikacji składów i wpuszczenia do tego odrobiny rockowej estetyki, przeszły w pląsające, niespokojne partie basu. Benga powstawała w wielu różnych wersjach, także w odmianach językowych (Kenia to etnicznie i lingwistycznie kraj nawet jak na Afrykę bardzo zróżnicowany – sporo plemion na miejscu, no i jeszcze kilka fal kolonizacji) – i „Kenya Special” jest rodzajem przeglądu tych tradycji. Znajdziemy tu utwory w suahili i kikuju, ale też po angielsku, mamy popularnych w tamtym okresie solistów i całe gitarowe big-bandy. Zdecydowana większość nagrywała dla niezależnych oficyn kenijskich, niektóre – dla działających filii majorsów. Wszystkie te słabo znane nazwy zostały rzetelnie opisane, a całość opakowana w piękną sztywną obwolutę (piszę o wydaniu CD).
Z Soundway Records rywalizować pod względem edytorskiej strony płyt może niewiele labeli, ale jest wśród nich z pewnością niemiecka Analog Africa.
ORCHESTRE POLY-RYTHMO DE COTONOU „Vol. 3: The Skeletal Essences of Afro Funk 1969-1980”
Analog Africa 2013
Trzeba posłuchać: „Ecoute ma melodie”, „Houzou Houzou Wa”.
To dla odmiany album grupy flagowej dla historii afrykańskich orkiestr rozrywkowych. I kolejna z serii płyt przypominającej Orchestre Poly-Rythmo z Beninu, która znana jest może trochę mniej niż Angelique Kidjo, ale dogania nawet Stonesów w długowieczności. Zespół istnieje nieprzerwanie od 42 lat, nagrał setki piosenek, a od kilku lat przeżywa w Europie szczyt zainteresowania, czego dowodem niedawne zaproszenie na Primaverę i koncert, który zresztą relacjonował PopUp. I pomyśleć, że w grubym tomie „Rough Guide” poświęconego Afryce jeszcze kilka lat temu całe istnienie Orkiestry zbywały dwa zdania. A zespół to ciekawy, historia równoległa do bandu Feli Kutiego, bardzo sprawny technicznie, dobrze prowadzony latami przez Melome’a Clementa, którego niestety już brakuje (zmarł w grudniu zeszłego roku) i którego pamięci poświęcony jest ten kolejny zbiór starych nagrań funkującej Orkiestry.
Płyta – jak to u Analog Africa – opatrzona jest krzepiącą informacją „All tracks fully licensed”. Gdybyż jeszcze licencyjne opłaty spływały w takiej ilości jak kiedyś dla twórców sukcesu Africa Simone’a, byłbym bardzo zadowolony. W każdym razie swoją wniosłem, w ramach pokuty za muzyczny grzech pierworodny z lat 70., czyli wsłuchiwanie się tylko w eurodisco z udziałem Afrykańczyków. Wczoraj było o desancie niemieckim w Afryce, dziś trochę o afrykańskim w Niemczech. Wątek współpracy afrykańsko-niemieckiej będzie kontynuowany, bo należy w tym roku do najciekawszych, słowo!
Komentarze
Jedynym podsumowaniem odcinków afrykańskich i „tropicaliowej” audycji, jakie ciśnie się na klawiaturę, jest komentarz, jakim jakiś ktoś okrasza nieraz wpisy na blogu HCH :
„I DOBRZE JEST!” 😉
W 30 i 47 sekundzie klipu Orchestre… słyszę gitarowe zagrywki z „Tago Mago” > to takie PS do desantu niemieckiego… 😉
Udało się zadać 3 pytania dla wokalisty Vincenta Ahehehinnou z Orchestre Poly Rythmo de Cotonou: http://www.nowamuzyka.pl/2013/07/08/3-pytania-orchestre-poly-rythmo-de-cotonou/
Zgadzam się: nic tak nie odstrasza słuchaczy, jak słowo „Afryka”. Bardziej chyba tylko złowrogie jest „world music”, budzące skojarzenia z półką tego „gatunku” w Empiku: „African Cafe”, „Arabic Spa”, „Marcin Kydryński prezentuje”.
Może sytuacja się trochę polepsza, bo tydzień temu w zwyczajnym Media Markcie znalazłem „Senegal Super Star” (Union Square 2013), fantastyczną składankę wczesnego Youssou N’Dour (zanim go zepsuł Peter Gabriel).
Oceniając po proporcjach recenzji, obecności w eterze, wzmianek na RateYourMusic, a nawet i zasobów sklepów płytowych, groźniejsza od Afryki okaże się jednak Azja. Szczególnie gdy te rozmaite czasy antenowe zestawimy z ludnością obu kontynentów (1:4). Chyba że uwzględnimy „Gangnam Style”…
Dziesiąta część mojego cyklu „Eksperymentalne oblicze RPA”. Tym razem postać wyjątkowa, artysta pochodzący z Johannesburga – Givan Lötz. W połowie maja wydał swój nowy materiał (aż cztery CD). Polecam!
http://www.nowamuzyka.pl/2013/07/18/eksperymentalne-oblicze-rpa-czesc-dziesiata/