Primal Scream – ile many?

Czasowe porównania są druzgocące, ale nie poradzę: uświadomiłem sobie właśnie, że dla debiutujących w 1982 roku Primal Scream nowa płyta „More Light” jest tym, czym dla debiutujących w roku 1962 The Rolling Stones był album „Voodoo Lounge”. Czyli zaskakująco strawnym albumem dinozaurów, skamielin, mastodontów i tak dalej. Tylko trochę, hm, bardziej strawnym i żywotnym. Widziałem Stonesów na trasie „Voodoo Lounge” i ich publiczność stanowili wówczas w większości nieco podtatusiali miłośnicy piwa (fakt, że było to w Pradze), ale za to było ich całe mnóstwo. Bobby Gillespie poza festiwalami nie gra dla tak dużej publiki. Ma też odbiorców nieco młodszych, albo może lepiej się starzejących. Czy o nim też za chwilę będą mówić, że wiek mu służy, że nie brak mu wigoru, że rock’n’roll jest wiecznie żywy? Że to magiczna formuła, która się nigdy nie starzeje?

W złotej erze Primal Scream punkty magii liczono za pomocą współczynnika many, takiej tam czarodziejskiej energii. Nie to, żeby to miało szczególny związek z muzyką Primal Scream (mieli basistę o pseudonimie Mani, ale odszedł dwa lata temu), lecz podliczenie punktów magii zespołowi, którego dawny czar przeminął, wydaje się wystarczająco postrzelonym kluczem dla zespołu o postrzelonej naturze.

Pierwszy punkt zarabiają już za informację początkową: Primal Scream i producent David Holmes znowu razem. Na „Xtrmntr” wyszło im nieźle, ba, obok „Vanishing Point” nawet najlepiej w całej dyskografii. „Screamadelica” jest rewelacyjnym świadectwem czasów, zawiera świetne utwory, ale – przepraszam, jeśli kalam czyjeś świętości, zadając głośno pytanie – czy w całości po latach aby dorasta do tego gigantycznego hajpu, jaki tej płycie zbudowały brytyjskie media?

Początek płyty sygnalizuje zwrot ku korzennej, mocnej psychodelii z gitarami wspieranymi partiami saksofonu. Bardziej w stronę Hawkwindu niż The Stooges. A jeszcze bardziej w stronę nieco bardziej drapieżnej odpowiedzi na Spiritualized. Potem zaskakuje, uciekając w różne kierunki, jak to u Gillespiego, choć to chyba najbardziej eklektyczny zestaw w jego karierze. Chwilami kojarzy się, oczywiście, z The Beatles. Wykorzystuje elektroniczne formy i egzotyczne barwy, soulowe chórki. Ale żadna z piosenek nie jest oczywista, przy czym każda niesie ślad wyczucia, jakie ma Holmes. Za rejony, które lubię, muszę przyznać trzy punkty many. Wszystkie naddatki (w stosunku do bazowego, rockowe składu), włącznie z jazzującym fletem i smyczkami czy pojawiającymi się w dwóch utworach egzotycznymi instrumentami (tabla), sprawdzają się nieźle. Więc jeszcze punkt.

Oddzielny punkt many za kompozycję „River Of Pain”, łączącą mocny transowy rytm z delikatną psychodeliczną balladą i przełamujący całość interludium w niemal symfonicznym stylu. Punkt za przyciągnięcie Kevina Shieldsa i Marka Stewarta do współpracy przy albumie. I jeszcze jeden za bluesowe fascynacje Gillespiego – jeden z paru elementów, które tę mozaikę spajają. Jak zwykle zresztą.

To potwornie długi album, nie bez nudnawych fragmentów, co powoduje nieuchronne roztrwonienie dwóch punktów many. Dodatkowy punkt dopisuję jednak za dobre rozłożenie akcentów, Gillespie zostawia parę mocnych akcentów na koniec płyty (wynik końcowy do znalezienia na stronie). Na samym końcu, w singlowym „It’s All Right, It’s OK” PS wracają do refrenowo pojawiających się w ich twórczości Stonesów. A ja do moich rozmyślań na temat skamielin i dinozaurów. Trzeba przyznać – przy całej atencji dla Stonesów – że zaskakiwać to oni przestali w ciągu 20 lat od prapoczątków. Gillespiemu przynajmniej trochę niepokoju zostało po pierwszej trzydziestce. Dobrze, że go ma, bo wykonawców z jego pokolenia nikt nie będzie chwalił tylko za to, że się latami trzymają rock’n’rolla.

Bonus: Bobby 23 lata temu w scenerii jak z „Dzień Dobry TVN”.

PRIMAL SCREAM „More Light”
First International/EMI 2013
Trzeba posłuchać: „River Of Pain”, „Hit Void”, „Relativity”.