David Bowie: mój pierwszy i ostatni raz
Dziś dzień Bowiego. Klimat oczekiwania na nową płytę był taki, jak gdyby ludzie mieli dziś przypadkowo zamiast o pogodzie, rozmawiać w komunikacji miejskiej o Ziggym Starduście. Nie obędzie się więc bez osobistego akcentu. Pierwsze nagrania Davida Bowiego, które poznawałem na bieżąco, pochodziły z płyty „Let’s Dance”. Cóż, taki wylosowałem rocznik. Owszem, trudno znaleźć jedną reprezentatywną płytę artysty, który ciągle się zmieniał, ale „Let’s Dance”, choć niezła, była w dużym stopniu po prostu odbiciem czasów, mody, w znacznej mierze płytą producenta Nile’a Rodgersa – tego samego, który pracował nad „Material Girl” Madonny czy „The Wild Boys” Duran Duran. Za to rzeczy, które przyszły później – banalne, nudziarskie „Tonight” i „Never Let Me Down” – okazały się najgłębszym dołkiem, w jaki wpadł ten artysta w trakcie całej chyba kariery. Jak tu się zakochać w kimś takim?
Pierwszym prawdziwym i świadomym kontaktem ze starą dyskografią Bowiego był więc dla mnie zespół Bauhaus, jedni z moich ulubieńców w drugiej połowie lat 80. W 1982 roku wydali singla, na którym oddali hołd dobrze sparowanym bohaterom muzycznym lat 70. Na stronie A „Ziggy Stardust” (czyli Bowie), na B – „Third Uncle” (czyli Eno). Oba covery miały dużo z ducha oryginałów, w zasadzie tylko odkurzały je nieco brzmieniowo i podawały z postpunkową energią, oba też nawet po latach okazują się całkiem udane:
To właśnie za sprawą Bauhausu „Ziggy Stardust” stał się na moment moją małą obsesją, włącznie z próbami wykonania na gitarze i śledzeniem historii piosenki – i dopiero ten fakt sprawił, że przesłuchałem w całości album z roku 1972 (początkowo uznając zresztą oryginał za ewidentnie słabszy) i przyjąłem do wiadomości istnienie Bowiego jako ciekawej postaci, świetnego wokalisty i zupełnie genialnego twórcy piosenek.
Nietrudno było zebrać materiały na dowód tej ostatniej tezy – „Space Oddity” było żelaznym punktem każdej listy najlepszych piosenek wszech czasów, jaką zacząłem układać. Ale ani „The Rise and Fall of Ziggy Stardust…”, ani też „Low” czy „‚Heroes'” nie były wtedy jeszcze moimi ukochanymi płytami, bo ukochanych płyt szukałem raczej na bieżąco, a nie w archiwum. Przełomem było „1. Outside” z roku 1995, przedziwny i do dziś osobny stylistycznie album w dorobku Bowiego: powrót do współpracy z Eno, a zarazem wciąż album z majaczącą w tle grupą Tin Machine (Gabrels, Kizilcay), fascynacja nowymi brzmieniami, a do tego nieco mętny, lecz jednak concept-album. Zgrany do cna na kasecie, zwłaszcza po tym, jak „I’m Deranged” wróciło na ścieżce dźwiękowej genialnej „Zagubionej autostrady” Lyncha:
Za to mój ostatni raz z Bowiem – oczywiście przed ukazaniem się „The Next Day” – to płyta „Nowa Warszawa” i rewelacyjna aranżacja „Warszawy” Bartka Wąsika w wykonaniu Royal String Quartet. Utwór – wiadomo – ważny dla podreperowania polskiej dumy splamionej odwołanym koncertem Bowiego z lat 90., no i przy okazji istotny dla muzyki popularnej w ogóle. Sam pisałem o słynnym spacerze po Warszawie, w który z biegiem czasu coraz mniej wierzę, na który patrzę jak na piękną legendę, przynajmniej dopóki sam Bowie nie doprecyzuje, w którym roku miał miejsce i czy w ogóle wyglądał tak, jak ludzie mówią.
(Niestety, samej „Warszawy” RSQ nie mam nawet skąd przekleić, może ktoś poratuje linkiem?)
I w tym momencie ukazuje się nowa płyta. Stonowana, bezpieczna, wręcz zachowawcza, nieco nostalgiczna (nawiązania do przeszłości Bowiego, najważniejszego chyba okresu berlińskiego – choć te bardziej w sferze deklaracji niż brzmienia) i całkiem spójna z repertuarem sprzed dekady. Po oszczędnych, ale jednak komplementach, jakie sam wypisywałem przy okazji „Reality”, a nawet „Heathen” – płyt gdzieś z podobnej półki, też sięgających do stylistyki z lat 70. – ta nowa jest dla mnie satysfakcjonująca, ale do fascynacji mi daleko. Przynosi kilka bardzo dobrych nagrań – jak niemal każdy album Bowiego – w tym, moim zdaniem, jedno klasyczne. „The Stars (Are Out Tonight)”, zresztą drugi utwór zapowiadający całość, ze świetnym klipem. I nie byłoby w tym nic rozczarowującego, gdyby nie euforyczny ton mówiący o wielkim „późnym klasyku” Bowiego. Pięć gwiazdek w „Q”, gdzie – jeśli sięgnąć do historii – wychwalano Tin Machine. Cztery gwiazdki od „Rolling Stone’a”, który tyle samo dał albumowi „Black Tie White Noise” 20 lat temu. Nie to, żebym chciał podkopywać autorytety – o prostu Bowie miał zwyczajowo dobrą prasę. W Polsce chwaliło się swego czasu pod niebiosa nawet „Never Let Me Down”.
Słychać na „The Next Day” fajne pomysły trzymane pod kluczem przez lata, ale słychać też poważne ograniczenia. Gerry Leonard jest świetnym sidemanem, ale nie współtwórcą materiału pokroju Micka Ronsona. Viscontiemu brakuje Eno do pomocy, głos Bowiego zwyczajnie się starzeje, co pozwala wprawdzie na nowy poziom emocjonalnej gry, ale tę już artysta uprawiał na „Reality”. Poza tym ostrożne podejście do „The Next Day” nakazuje zwyczajnie szacunek do potężnego dorobku tego człowieka, w którym są już i płyty na maksymalną ocenę i te na tylko odrobinę niższą.
Z drugiej strony – ja już miałem swój powrót Bowiego z kompletnego niebytu – właśnie ten związany z płytą „Outside”. Ale skoro nigdy nie było jednego Bowiego, co wydaje się dość powszechnie akceptowaną tezą na temat tego człowieka, to przecież głupotą byłoby wierzyć, że dla każdego ten sam powrót Bowiego może być najważniejszy. Przy okazji – słuchałem też „Ziggy’ego Stardusta” z winylowego wznowienia i notatkę zamieściłem na Wyżu Nisz. Polecam też tekst Jarka Szubrychta w aktualnej „Polityce” (moja recenzja na papierze w środę) i grzecznie się odmeldowuję – ale najwyżej do następnego dnia.
DAVID BOWIE „The Next Day”
Columbia 2013
Trzeba posłuchać: „Dirty Boys”, „The Stars (Are Out Tonight)”, „Love is Lost”, „Heat”.
‚
Komentarze
Wcześnie żeś zaczął z tym Bowiem tak czy inaczej 🙂 Ja osobiście dałbym tej płycie 5.5/10 czyli dość podobnie, w pewnym momencie album popada w takie nostalgiczne samouwielbienie (w połączeniu ze starzejącym się głosem Davida), które redukuje początkową świeżość i impet. Aranżacje momentalnie bywały przebogate ale potem w trakcie płyty nastąpił regres w postaci autopilota poruszającego się w strefie komfortu, przy odrobinie dodatkowej iskierki mógłby powstać spektakularny comeback, ale i tak w sumie cieszę się, że David wrócił. Może więcej osób sobie o nim przypomni albo go w ogóle odkryje, chociaż o ile w wielu krajach Europy jego singiel trafił już do top 10, to tutaj w Polszy jakoś nie bardzo.
Powiem szczerze, że dziwię się skąd ta cała podnieta Davidem. Co z tego, że wydaje nową płytę. Właściwie niewiele z tego wynika – a jednak tak się udało rozkręcić machinę promocyjną, że dzisiaj/wczoraj chyba w każdym tygodniku (opinii!) jest coś o Davidzie. Każdy o tym mówi, i każdy się podnieca… Jestem zdziwiony.
Moje spotkania z DB to podobna droga jak Bartka. Jesteśmy chyba z tego samego pokolenia, kiedy to „Let’s Dance” leciało dość często w Programie 2. Uwielbiam ten utwór do dzisiaj 😉 A potem przeżyłem dokładnie to samo – „1. Outside” słuchane non stop! Kiedyś na repeacie słuchałem tego całą noc! „Black Tie White Noise” z genialnym „Jump They Say”. Podobała mi się też płytka (bodajże) „Earthling”, a potem już nie bardzo. Dziś bardziej wchodzi mi w głowę 1 singiel z TND, niż ten drugi – cóż… wolę spokojne brzmienia i to video z Berlina – genialne.
I dlaczego nie rozumiem skąd ta podnieta DB dziś? Bo właśnie w okresie, który był dla mnie ważny, czyli 2 połowa lat 90, miał się odbyć w Polsce koncert DB – chyba to miało być w Gdańsku, z tego co pamiętam. I co? Podobno nawet nie sprzedało się 1000 biletów. Idę o zakład, że dzisiaj zapełniłby cały Stadion Narodowy. Mam więc wrażenie, że nie mówimy to o prawdziwiej miłości do DB, a o sprytnym marketingu, który tak nakręcił ludzi…
…a moją ulubioną płytą Bowiego jest „Hunky Dory”, szkoda tylko, że ona chyba nie doczekała się rocznicowego wydania : audiofilski winyl + dvd…
żeby było zabawniej, ja też z tą „prawdziwą” twórczością DB spotkałem się za sprawą Bauhausowego coveru i też przez długi czas uważałem go za lepszy od oryginału (tak, tak!) 😉 zresztą ten singiel w wersji 12″ zawierał jeszcze dodatkowo wykonaną na żywo wersję „Waiting for the man” z gościnnym udziałem Nico i jak na jedną króciutką płytkę miał dosyć spory wpływ na moją rockową edukację… 😉
Bartek, moje przygody z Bowiem były podobne. Najpierw Bauhaus, potem „1. Outside” (szkoda, że nie doczekalismy się kontynuacji). Jednak najbardziej cenie „Hunky Dory”.
„The Next Day” bardzo bezpieczny, a w zestawieniu z takim „Bish Bosch” Scotta Walker wręcz skandalicznie słaby. Już bardziej mnie cieszy powrót Suede – również nic nowego, a jednak bardziej przekonuje.
Dla mnie Bowie zawital pod dwoma jakze roznymi postaciami: Under pressure i jump they say.
Dzis najchetniej wracam do „Hours”, ktore wielu raczej niedocenia lub wrecz nie zauwaza. Zgadzam sie, ze z promocja troche przesadzono ale zapewne maja na to wpluyw dwa czynniki:
– slynne umiejetnosci PR Bowiego
– potrzeba wielkich gwiazd z prawdziwego zdarzenia
pozdr
Cała ta „podnieta” Bowie’m wynika z tęsknoty za idolami! Za czasami, w których każdy miał swojego ulubionego wykonawcę, a podwórko dzieliło się na depeszy, metali, czy diskomułów 🙂 To tęsknota za wielkimi charyzmatycznymi osobowościami. Tak czy owak fajnie znów usłyszeć jego głos, mieć świadomość, że nie wszystkie fundamenty zostały naruszone. Że jest coś stałego we wszechświecie.
A dla mnie wielka na The Next Day jest przede wszystkim okładka!
Hm, mam podobnie: płyta przeciętna jak na DB – ani grzeje ani ziębi. Choć cieszy mnie fakt, że Bowie nie zrobił płyty elctro, dubstepowej czy innej „nowoczesnej”. Postawił na nostalgię, proste rasowe piosenki, które z każdym następnym przesłuchaniem coraz lepiej się siedzą w uszach 😛
Jakbym się cofnęła w czasie, dziwne uczucie.
Zaczęłam podobnie jak Panowie od hiciorów eitisowych, które początkowo były wyłącznie źródłem szydery z Bowiego. Dopiero DB w wieku dokładnie 50 lat mnie rozłożył na łopatki i nic po tym już nie było takie samo („Earthling” jest ok, ale to koncert w tv mnie wbił w fotel). Odkrywanie płyt z lat ’70 (kocham), Outside, które niestety nigdy nie doczekało się kontynuacji i te późniejsze albumy.
A ja trochę inaczej zaatakuję ten temat…
Mnie wydanie tej płyty, jej zawartość jest potwierdzeniem tego, co mówi mi intuicja, odkąd (nie powiem skąd mam) dziesiąty dzień słucham tej płyty:
LATA 90-te wracają!
Wspaniałe lata 90- te wracają, weźmy 1997:
DB (po „1.Outside” z ’93) wydaje „Earthling”,
DM po „Songs of Faith…” (’93) dowalają „Ultra!”
a PRML SCRM po „Give up, but…” wypuszczają Vanishing Point i Echo Dek.
Jeśli ktoś nie zna ich singla 2013, polecam: 9 minut transu i hipnozy z przesłaniem prosto od kolesi co z niejednego pieca chleb jedli na Youtube, albo remix Weatheralla na soudcloud:
http://thequietus.com/articles/11583-primal-scream-andrew-weatherall-remix
Więc… co do 90’s… To był wtedy dobry czas, praca, studia, jakieś pieniądze, starczało na płyty i na koncerty.
I ten Bowie, najpierw okazało się, że nie jest jakimś Gilmourem, czy Plantem, ale żywym muzykiem. Aktualnie sprzedającym single i trafiającym do pokolenia dzieci urodzonych w czasach Kinder vom Bahnhof Zoo (no dobra, trochę przesadziłem)… Nowoczesnym, trochę techno, trochę jungle, klimat z Outside to masakra przecież. Kto z jego rówiesników miał takie lata 90-te (równy, wysoki poziom na 100% płyt)? Całą dekadę? Teraz jest podobnie, mieszkam w UK, to wszystko dzieje się obok, cała ta muzyka jest w zasięgu ręki… singiel Primal Scream szedł pocztą 2 dni…
Podkreślam, ze to co piszę jest bardzo subiektywne, ale już się tłumaczę: zimą na przystanku autobusowym niedaleko mojego domu (Norwich) ktoś napisał sprayem wielkie DAWID BOWIE, dosłownie na cały przystanek.
Marketingowcy tego nie zrobili.
Ja też nie…
Mam tak samo. Pierwszy raz to Let’s Dance, potem Bauhaus z zadziwieniem ze to DB. Potem ‚Outside’ i swiadomy odbior. Potem, 20 lat pozniej dokument na BBC o Glam Rocku, ktory pozwolil w koncu zrozumiec o co chodzi. Wydaje mi sie ze popelniamy blad. DB nie musi udowadniac niczego. Slucham ‚The Next Day od tygodnia. Za pierwszym razem to byla po prostu nowa plyta DB. Z kazdym dniem staje sie bardziej ekscytujaca. Nie dlatego, ze ma cos wytyczac. Jest ekscytujaca w czyms co moze byc trudno zrozumiale dla mlodych ludzi po prostu z racji wieku. Nie probuje tu byc protekcjonalny. Sankowski uzyl slowa ‚znów’, zupelnie nieptrzebnie. Nieszczesny Przemysław Gulda napisal recenzje, ktorej bedzie sie wstydzil przez reszte zycia, jezeli potrafi to zrozumiec. 😀 DB nic nie musi. Miedzy nutami i miedzy slowami jest cos co wywoluje ekstaze, tam jest to zawarte.
Ja – jak większość z mojego pokolenia – znałem goscia z Lets Dance (ale tylko singiel), moje prawdziwe zainteresowanie wzbudził Bowie dopiero w czasch internetu, gdy się okazało że „Low” to na takim pitchu i w kilku innych miejscach najlepszy album lat 70. No i zaczęło się fanowanie. Faktycznie miewał słabe (bardoz słabe) okresy, ale w tej chwili to czysta przyjemność buszowania w historii, nawet słuchanie „Tonight” to dla mnie bardziej obcowanie ze świadectwami czasów niż chęć słuchania wielkich nagrań, zresztą wyznaję zasadę, że nawet słabe albumy Bowiego mają momenty wielkie (na „Tonight” jest to „Loving the alien”). Do rzeczy, jestem po dwóch odsłuchach „Next Day” – album bardzo ciekawy, fan z pewnością będzie miał ubaw z tropienia na nim śladów przeszłości; ci którzy życzą Bowiemu śmierci zdziwią się, że to dosyć „żywotna” płyta, nie spełniająca przepowiedni pierwszego singla (to nie jest funeralna muzyka, jakimi lubią nas darzyć artyści świadomi końca kariery). Nawet jeśli głos naznaczony czasem to nie jest to dziadowanie, ten gość nadal ma wiele do powiedzenia i faktycznie nadal czuć tego niepokornego ducha. Bowie starzeje się z godnością. Wiem że ludzie przesadzają, szczegółnie u nas, gdzie artysta nie mógł nawet marzyć o takiej popularności, jaką będzie miało każde z 30 nowych wznowień the Wall, ale ta cała histera , która (być może) zaraz przeminie, to jedna z lepszych rzeczy jaka się muzyce w tym kraju przydarzyła; im więcej młodych ludzi sięgnie po klasyki Davida tym lepiej. Na razie twierdzę że to bardzo solidny, trzymający dosyć wysoki poziom dwóch poprzedniczek album. Fajnie Bartku, że wspomniałeś pozytywnie „Rality” bo dziś (chyba za sprawą piszących dla TR i rozpowszechniającyh tę tezę gdzie się da poza pismem) jest to najbarziej niedoceniany album Davida.
Wow, oto Polska wlasnie, no taste in music, zostancie przy disco polo lepiej.
Zal czytac takie recezje.
Napisałem recenzję „The Next Day”:
http://www.artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=174&artykul=3725&kat=5
Przed napisaniem nie czytałem niczego wokół „nowego Bowiego”. Tylko słuchałem, słuchałem. Teraz natknąłem się na powyższy tekst (wraz z przydatkami) i widzę, że odczucia są podobne. Czyli nie ma ognia i wody. Nie ma wielkich sporów. Trochę szkoda.