To nie Wisława, tylko Manfred
Na „Wisławie” nie ma dużo Szymborskiej. Wprawdzie sam się nad tym zastanawiałem w recenzji, ale teraz już wiem na pewno – po rozmowie ze Stańką, dla którego wiersze Szymborskiej nie były punktem wyjścia, ważna była za to energia wynikająca ze spotkania z wielką artystką. Jest za to sporo Manfreda Eichera. To w ogóle osoba numer dwa w nagraniach Tomasza Stańki. Miałem okazję spotkać się z nim podczas premierowego koncertu New York Quartet i przyznam, że i to, i jeszcze wystawa poświęcona wytwórni ECM, zmieniły wiele moich dość stereotypowych wizji dotyczących tej wytwórni, która zrewolucjonizowała w Europie zarówno środowisko niezależnych, jak i sposób patrzenia na producenta, w tym wypadku raczej reżysera. A ponieważ nie cały materiał zdołam wykorzystać w „Polityce”, tutaj część rozmowy z Eicherem.
Jak i kiedy pan poznał Tomasza Stańkę?
ME: – Dość wcześnie usłyszałem album Komedy z Namysłowskim, Lenzem i Carlssonem. Przy okazji poznałem oczywiście Stańkę. Nieźle orientowałem się w polskiej muzyce – do tej pory zresztą dobrze pamiętam czasy Związku Radzieckiego, kiedy jeździłem w listopadzie na Jazz Jamboree i spotykałem tych wszystkich ludzi, także Tomasza, na koncertach, a potem w klubach w Warszawie. Zaprosiłem Stańkę do nagrania „Balladyny” (sesje w roku 1975 – przyp. aut.). Kiedy poznaję muzyka, bardzo często przeradza się to w długotrwałą współpracę. Tak było z innymi, choćby z Janem Garbarkiem, Keithem Jarrettem. Stańko to jeden z tych muzyków, z którymi ECM związał się na dłużej.
John Surman powiedział o panu: „Jeśli nie podoba mu się to, co robisz, powie ci to prosto z mostu”. Czy takie szczere oceny nie rodzą konfliktów?
– Nigdy niczego nie narzucam swoim muzykom, to zawsze tylko wymiana opinii. A różne opinie to warunek tego, by atmosfera w studiu była odpowiednio produktywna. Wierzę, że wieloletnią współpracę bez jakichś kontraktowych zobowiązań można budować tylko na szczerości. A w ECM nie podpisujemy kontraktów długoterminowych, tylko umowy na poszczególne albumy mówiące o warunkach finansowych. Patrzę na to trochę jak na długą współpracę reżysera filmowego z aktorami.
I przy tych 1200 płytach, które wydał ECM, zawsze był pan w studiu?
– To podstawa mojej pracy jako producenta. Myślę o muzyce, którą będziemy nagrywać na długo przed wejściem do studia. To, oraz nagrywanie i miksowanie, jest moim życiem.
Jak zmieniły się studia nagraniowe przez te lata?
– Jakość dźwięku bardzo się podwyższyła, ale zarazem miejsca te mniej się od siebie różnią. Wiele studiów stara się naśladować inne, używają tego samego sprzętu, a mniej koncentrują się na stworzeniu własnego brzmienia. To daje w większości przypadków płyty podobne. Podobnie z muzykami – szeroka rzesza instrumentalistów gra świetnie, ale część z nich nie ma nic własnego do powiedzenia. Potrafią dużo, grają Chopina, są wszechstronni, ale to jest wszystko i nic zarazem, ich frazowanie nie ma stylu. A liczy się charakter, własny głos muzyka.
Czym dla pana jest muzyka współczesna pojawiająca się w nazwie wytwórni: Edition of Contemporary Music?
– Kiedy powstawała nazwa, zastanawiałem się, o czym powinna mówić, jeśli nie o muzyce współczesnej? Oznaczała dla świadomość tego, co dzieje się obecnie w muzyce, a zarazem muzycznej przeszłości. Może więc dotyczyć nagrywania starej muzyki, ale w oparciu o dzisiejszą wiedzę.
Dziś ECM New Series to również muzyka klasyczna…
– Tak, choć seria wystartowała z muzyką Arvo Parta i Meredith Monk. Sam uczyłem się gry na skrzypcach od 6 roku życia. Potem na kontrabasie. Ciągle też otaczała mnie muzyka klasyczna. Schubert, Beethoven. Zawsze żyłem jednocześnie w dwóch światach: w świecie muzyki zapisywanej i jazzu, muzyki improwizowanej. To bardzo ważne dla mojej pracy jako producenta. Muzyka z jednej strony poddana jest dyscyplinie, którą narzucił kompozytor, z drugiej – nigdy nie jest taka sama. Zaczyna się na długo przed rozbrzmieniem pierwszego dźwięku.
Wśród ważnych terytoriów dzisiejszej muzyki w katalogu ECM brak rocka. Dlaczego? Podobno lubi pan Radiohead?
– Byłem na koncercie Radiohead w Poznaniu i bardzo mi się podobał, rozmawiałem z muzykami. Ale na tym polu pracuje się inaczej, rock jest zupełnie inną sceną, szanuję ją, ale nie zamierzam się nią zajmować.
Na konferencji dowiedzieliśmy się, że „Wisława” będzie sprzedawana także w plikach muzycznych wysokiej rozdzielczości. Jaka jest przyszłość muzyki pod względem formatów? Do rynku mp3 nie pała pan chyba szczególną sympatią?
– To dla mnie duży problem. Nie lubię muzyki, przy której nagrywaniu wykorzystywana jest kompresja i staram się jej nie wykorzystywać w nagraniach ECM. Nie lubię też formatu mp3, ale pliki z dźwiękiem wysokiej rozdzielczości to inna sprawa. Choć bez względu na to płyty CD i winyle są dla mnie wystarczającym źródłem. Dużo ważniejszy niż kwestia formatu jest jednak sposób, w jaki nagrany został materiał, jak ustawisz mikrofony, a jeszcze ważniejsza jest praca z muzykami zanim te mikrofony rozstawisz. Frazowanie, intonacja, strojenie fortepianu. Jeśli później słuchamy tego w plikach o rozdzielczości 24 bitów i 96 kHz, to tym bardziej będzie przeszkadzać, że ktoś źle ustawił mikrofony, a fortepian był nienastrojony. Ważne jest, by to, co mamy do zaprezentowania, przedstawić w formie, która da nam rodzaj „osmose du son”, osmozy dźwięku, jak nazywają to Francuzi, zauroczy nas samą muzyką.
Czyli nagrywanie zaczyna się jeszcze przed sesją nagraniową. Ale czy zdarzyło się panu zrezygnować ze współpracy już po wstępnej rozmowie z muzykiem?
– Tak. Takie decyzje podejmowałem przed rozpoczęciem nagrań, zdarzyło mi się to może 4-5 razy w historii ECM, nigdy już po wejściu do studia. Na tym drugim etapie zawsze starałem się po prostu osiągnąć jak najlepszy rezultat.
Stańko mówił dziś, że lubi pracować z młodymi muzykami. A kto będzie nową generacją w ECM? David Virelles?
– Podzielam opinię Stańki. Lubię pracować i rozmawiać z młodymi muzykami i zawsze staram się wprowadzać ich w otoczenie starych mistrzów. Właściwie to zaproponowałem Virellesa Stańce, jeszcze zanim sam go usłyszał. Bo mocno w niego wierzę. Olbrzymi talent. Nagrywał też u Chrisa Pottera z Craigiem Tabornem. Ma romantyczny styl, który chwali Stańko, doskonałą rytmikę, a przy tym świetnie reaguje w grze zespołowej.
Tyle Eicher. Sama płyta „Wisława” po wielu dniach słuchania wydaje mi się murowanym klasykiem w dorobku Stańki, zespół – szczególnie Virelles i perkusista Gerald Cleaver – brzmi świetnie. Kontrola zmienianego (zwykle swobodnie obniżanego) tempa jest nieprawdopodobna, Virelles gra dość niekonwencjonalnie, pokazując się tu jako muzyk z papierami klasycznego pianisty, a Stańko próbuje, mam wrażenie, brudzić brzmienie trąbki w bardzo ładnych tematach utworów, zaś produkcja wydobywa to jak jakiś ton instrumentu, do którego wnętrza dostał się piasek. I tylko ta enigmatyczna osmoza dźwięku – zakładając, że to o nią chodzi – osiąga momentami takie rozmiary, że nie sposób nie zasnąć podczas słuchania. „Metafizyka” jest niezłym przykładem takiego stanu rzeczy. Jesteśmy więc w kleszczach: bezwzględnie świetna rzecz, ale bez mimowolnego odruchu ziewania nie wysłuchacie do końca. Żaden wstyd. Może to po prostu kolejny stopień zauroczenia.
TOMASZ STAŃKO NEW YORK QUARTET
„Wisława”
ECM 2013
Trzeba posłuchać: „Assassins”, „Faces”, dwie wersje „Wisławy”.
PS Wywiad z Eicherem przeprowadzałem wspólnie z Jackiem Hawrylukiem.
Komentarze
Panie redaktorze.
Zaczyna Pan odzyskiwać moje uznanie.
Świetne omówienie płyty Tomasza Stańko.
Ale T.Stańko to nie „mój świat jazzowy”.
Pozdrawiam.
@Tadki –> dziękuję. Będą i inne światy – od czasu do czasu oczywiście, na prawach polifoniczności i wielogatunkowości tego bloga.
@Gospodarz.
Pozostaję przy nadziei.