Nowa najlepsza płyta koncertowa?

Biznes koncertowy ma się dobrze, ale w płytach nagrywanych na żywo jakoś nie widać ostatnio wielkiego poruszenia. Jeśli się ukazują, to najczęściej po to, żeby odnotować jakąś trasę, rzadko mają wartość kreacyjną, nową jakość, rzadko okazują się najlepszymi albumami danego artysty. Więc gdy ktoś obudziłby mnie w środku nocy i zapytał o największe płyty koncertowe wszech czasów, odpowiedziałbym pewnie dość szablonowo, że „Live at the Apollo” Jamesa Browna, że „Live at the Massey Hall 1970” Neila Younga, „At Folsom Prison” Johnny’ego Casha, może jeszcze „Roxy & Elsewhere” Zappy czy „Live” Magmy. Szanse miałoby „Royal Albert Hall” Spiritualized, no i „At Fillmore East” The Allman Brothers Band, do tego coś Davisa, coś Electric Masady, no i coś Grateful Dead. Ale na pewno – podkreślam – z całą pewnością żadne tego typu zestawienie nie byłoby pełne bez „Live at Leeds” The Who. Płyty, która pozwala temu wiecznie trzeciemu zespołowi brytyjskiemu epoki, zaniedbywanemu, nie dość dziś hołubionemu, wyjść z cienia Beatlesów i Stonesów. Mało kto stawia bowiem koncertowe albumy konkurencji wyżej niż nagrane w 1970 roku „Live at Leeds”. Ale teraz mamy problem, bo ukazał się właśnie koncert „Live at Hull 1970”, nagrany dzień po występie w Leeds, 15 lutego 1970, ledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Rywalizacja jest pasjonująca, choć z naszej perspektywy dość odległa czasowo – toczyła się de facto już 42 lata temu.

„Live at Hull” poznali dotąd – dwa lata temu – ci, którzy kupili rocznicowe wydanie specjalne „Live at Leeds” na czterech płytach. Wcześniej koncert z Hull, który sam zespół uważał za lepszy, nie był dostępny na żadnym nośniku, ba, taśmą z nagraniem nikt się jakoś bardzo nie interesował. Bo choć większa część występu brzmi tutaj świetnie – sala miała lepsze parametry akustyczne, słychać przestrzeń, co dla mocnego i głośnego (już wówczas uchodzili za najgłośniejszy rockowy band na świecie) zespołu jest ważne, lepiej niż w Leeds brzmi perkusja Keitha Moona – zdarzył się mały problem i bas Johna Entwistle praktycznie się nie nagrał w części koncertu. Zresztą zapis był równie prymitywny (z dzisiejszego punktu widzenia), co w Leeds. Cztery mikrofony, w sumie osiem ścieżek, stąd na przykład praktycznie nieobecna publiczność zbierana na jeden mikrofon. Oklaski słychać mocniej ledwie parokrotnie, konferansjerka też jest szczątkowa, ale sama muzyka oddaje klimat koncertu z nawiązką.

Żeby „Live at Hull” w ogóle mogło się ukazać, realizatorzy reedycji dokonali więc trudnego przeszczepu – przenieśli tu linię basu z sześciu pierwszych utworów z programu koncertu w Leeds (prawie identycznego z tym z Hull). Różnicę słychać, ale nie przeszkadza ona w odbiorze bardzo mocnego koncertu. Do tego jeszcze jedną 20-sekundową operację zmiany taśmy załatano, podkładając dźwięk z Leeds. Mamy zatem monstrum Frankensteina, które może próbować zjeść dawcę organów na śniadanie. Tym bardziej, że – jak już wspomniałem – zestaw utworów jest podobny. Składanka starszych nagrań, z dynamicznymi hitami „I Can’t Explain”, „Substitute” czy „Im a Boy” oraz potężnym, epickim „A Quick One, While He’s Away”, a potem druga płyta z piosenkami z rock-opery „Tommy”, którą przez lata 70. miały się inspirować dziesiątki zespołów. Dla mnie – mimo rewelacyjnych momentów – jednak nudniejsza. Zresztą nieuwzględniona w oryginalnym programie Leeds, tym okrzykniętym mianem koncertu wszech czasów.

W energii scenicznego występu w Hull, potężnej grze Moona i gitarach Townshenda słychać przyszłe koncerty metalowe. Kończące pierwszą płytę „My Generation” słyszymy w porywającej 15-minutowej wersji, która czyni tę piosenkę, osadzoną głęboko w latach 60., wehikułem czasu dla rockowej konwencji. Słychać tu, jak naiwne lata 60. zamieniają się w hałaśliwe 70. Przede wszystkim na poziomie brzmieniowym. Townshend – ze swoją bardzo dobrze obmyśloną filozofią niszczenia gitar w ramach scenicznego performansu (inspirowaną wprost pomysłami Gustava Metzgera), ze swoją pracą nad wzmacniaczami z dobrym znajomym Jimem Marshallem – dopiero w wersji koncertowej objawia się w pełni jako reformator gitarowego brzmienia. Dla czytanej właśnie przeze mnie autobiografii lidera The Who „Who I Am” – jednej z najlepszych książek rockowych ostatnich lat – to znakomita ilustracja.

Wczoraj dostałem tę płytę i wieczorem słuchałem jej po raz pierwszy. Tego samego wieczora dowiedziałem się, że dwa dni wcześniej zmarł Chris Stamp, wieloletni producent i menedżer The Who. To jeszcze jeden powód, żeby zdobyć i przesłuchać tę płytę, albo przynajmniej przypomnieć sobie łatwiejsza do dostania rejestrację koncert w Leeds. Owszem, w Hull nie było „Magic Bus”, publiczność żywiej reaguje w Leeds, tempo koncertu tez było wtedy chyba nieco wyższe, za to Hull ma w sobie lepszy groove rhythm’n’bluesowy. Ale bez względu na to, który lepszy, miło, że płyta opisywana czasem jako najlepszy koncert rockowy w dziejach nagle doczekała się konkurencji.

THE WHO „Live at Hull 1970”
Polydor 2012
9/10 (i rośnie)