3 the
Odrobina autopromocji nie zaszkodzi (przynajmniej mnie), więc będą dwa linki. Przede wszystkim, jutro impreza na XX-lecie warszawskich Filtrów, miejsca, które w tekście dla „Polityki” pozwoliłem sobie nazwać „matką klubów”. Oczywiście miałem na myśli kontekst polski. Stosowne party o nazwie równie kosmicznej, co wszystkie nazwy imprez w dawnych Filtrach, odbędzie się w warszawskim CDQ. Po drugie, wisi już od rana na stronie www „Polityki” mój tekst o wczorajszym koncercie Coldplaya. A ponieważ w ostatnim odcinku WOK-u trochę się posprzeczaliśmy o ten zespół z Jackiem Hawrylukiem (w sposób kontrolowany), starałem się przy oglądaniu tego występu przyjąć postawę adwokata diabła.
Ponieważ nie miałem pod ręką sceptycznego kolegi, zajrzałem do najbardziej zjadliwego tekstu o Coldplay, jaki pamiętam, czyli „Why I Hate Coldplay” autorstwa Andy’ego Gilla. Dziennikarz „GuardianaThe Independent” (i muzyk) opowiada tam historię znaną wszystkim recenzentom: mamy klawe życie, dopóki dostajemy tylko te płyty, których chce nam się słuchać. No dobra, czasem dostajemy płyty, których słuchać nam się nie chce, ale jeśli wykonawca jest stosunkowo nieznany, łatwo się wykpić i nie pisać recenzji. Gorzej ze znanymi. Trzeba wtedy wysłuchać – jak pisze Gill – albumowych wypełniaczy z płyt gwiazd hip-hopu w rodzaju „Intro”, „Interlude” czy „Telephone Skit”, potrójnego albumu Prince’a lub solowego projektu któregoś z członków The Rolling Stones. I czasem wykonawca jest na tyle „duży”, że zignorować go nie sposób. I tu pojawia się przykład Coldplay.
Rzeczywiście, przy wysokich oczekiwaniach recenzentów w dziedzinie innowacji (zazwyczaj wynikających z tego, że muszą po prostu dużo słuchać) grupa Coldplay musiała w końcu z chwalonych dostawców hitów (dwie pierwsze płyty) przeistoczyć się w obiekt mniejszych lub większych złośliwości. Tym bardziej, że Chris Martin jest na Wyspach celebrytą, no i ma syndrom zbawiania świata, w wersji dużo mniej natrętnej niż Bono, ale ma. Z drugiej strony – są jedynym zespołem przed 40-tką, który wypełnia regularnie stadiony, grając monstrualne trasy. Więc może dajmy im wykonywać tę swoją miękką wersję rocka w oczekiwaniu na powrót do tej miary hitów co na „A Rush of Blood to the Head”?
Andy Gill idzie nieco dalej (cytuję tym razem w oryginale):
Sometimes, it seems as if an entire generation of UK indie bands has been blighted by their slavish adoption of the Coldplay formula, with would-be anthemic hooks and choruses, gushing affectations of maudlin sincerity, and the sort of deracinated, wholefood ‚n’ soymilk attitudes that are steadily strangling the life out of rock’n’roll. With luck, the wheel will turn again and drop them in the dumper, as it did with the laddish Oasis copyists that preceded them. But at least Oasis promulgated the kind of spirit and energy that galvanises the soul, rather than the notion that all problems can be assuaged by impotent sympathy set to repetitive piano ostinatos.
Zastanawiam się, kogo takiego – poza zaczynającymi w tym samym czasie (więc może po prostu generacja?) Keane czy Snow Patrol – rzeczywiście zepsuli członkowie Coldplay. Po krótkim okresie początku XXI wieku popularność zyskiwało innego typu gitarowe granie, silnie zrytmizowane, bardziej punkowe, surowe. Modne grupy na „the” w większości się od Coldplaya odcinały. I dalej żadna z nich nie może nawet myśleć o koncertach na Narodowym. Ale skoro już zapędziłem się w rejony wykonawców, których czasem słucha się z pewną niechęcią, niech będzie mały przegląd nowości miesiąca pod tym kątem. Trzy grupy na „The”.
THE KILLERS „Battle Born”
Island 2012
4/10
Brytyjski Amerykański zespół, który bywał już na tropie Springsteena i U2, a dziś jest raczej nowym Chrisem De Burgh. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że zatrudnili Irlandczyka jako wokalistę. Za każdym razem słyszę tu tylko jedną piosenkę: „Flesh and Bone” na początek, reszta zlewa mi się w jedną magmę lekko tandetnych syntezatorów i wielokrotnie przetrawionych gitar. Trafić na coś takiego w przegródce „rock alternatywny” to jak znaleźć bombę w takiej przegródce. Efekt jest prosty: za chwilę nie będzie przegródki.
THE HELIO SEQUENCE „Negotiations”
Sub Pop 2012
5/10
Tym do Coldplaya z całej stawki najbliżej, choć duet Brandona Summersa i znanego z Modest Mouse Benjamina Weikela ma od czasu do czasu do zaproponowania utwór z naturalną kulminacją, wychodzący poza parametry opisane nieco wyżej przez Gilla (czymś takim jest „Open Letter”). Gładki głos Summersa działa na mnie jednak dość usypiająco, a stare syntezatory w połączeniu z urokliwymi gitarami (te momentami rzeczywiście brzmią jak Coldplay lub jak U2, chwilami też przypominają mi Band Of Horses) dają nieco nużącą dźwiękową magmę poniżej poziomu większości płyt Chrisa Martina i spółki – tylko kto by chciał przeczytać tekst „Why I Hate The Helio Sequence”?
THE VACCINES „Come Of Age”
Sony 2012
5/10
Ramones, The Strokes i Kings Of Leon we w miarę równych proporcjach. Jeśli chodzi o tych ostatnich, to jest to wersja z wczesnych płyt, pojawił się zresztą związek osobowy – producent KOL Ethan Johns siedział za konsoletą w studiu u kwartetu The Vaccines z Wlk. Brytanii. Są momenty („Ghost Town”), ale nawet i bez tego zabawne na tej płycie byłoby obserwowanie stopniowej przemiany od prostego garażowego grania do nieco bardziej wyrafinowanych, „dojrzalszych” prób bliżej końca płyty. Nie jest to od razu powód żeby kupować, ale dla recenzenta mającego przed sobą widmo ponownego wysłuchania materiału – zawsze jakaś iskierka nadziei.
Lekcje odrobione, wracam do słuchania Staff Benda Bilili, bo właśnie przyszło.
Komentarze
The KILLERS czyli Brandom Flowers z innej strony… (incl. „Runaways”) nawet 3/10
_________________________________________
http://www.youtube.com/watch?v=xjwsG36XTZ8
z programu norw.szw.”Skavlan”, 7.09,2012
„Brytyjski zespół, który bywał już na tropie Springsteena i U2”
ale przecież oni są z Las Vegas! „Battle Born” słabiutkie, jak sobie pomyślę, że to przecież oni nagrali „Hot Fuss”, jedną z moich ukochanych płyt, to aż się przykro robi.
To ja korzystając ze sławy Coldplay i Twojego autorytetu, chciałbym zwrócić uwagę na zespół nie na The, ale na Tu, czyli Tu Fawning, na koncert których wczoraj pojechałem do Poznania (nie na stadion). Mają na koncie dwie bardzo dobre płyty z niesztampowymi piosenkami wydane w City Slang i są doskonali na żywo: http://www.popupmusic.pl/no/37/galerie/446/tu-fawning Na pewno do Polski jeszcze wrócą, ale warto posłuchać już teraz
a ja codziennie rano czytam The Independent, do ktorego Andy Gill pisuje. Co prawda wole Guardiana i ich sekcje kulturalna, ale Indy mam w pracy za free i w Guardianie Andego Gilla nie ma;)
No to się nie popisałem w dzisiejszym pośpiechu. Oczywiście, że Amerykanie z Las Vegas. A co do Gilla – pisuje do „The Independent”, ja go czytuję często za pośrednictwem Rocksbackpages.com (polecam), gdzie akurat przy tym tekście był podpisany „Guardianem”. Pomyślałem, że może w 2008 roku pisywał do konkurencji, ale okazuje się, że to RBP się mylili tym razem. Poprawiam. Poniżej linki do obu wersji:
http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/music/features/andy-gill-why-i-hate-coldplay-844190.html
http://www.rocksbackpages.com/article.html?ArticleID=18876
(RBP niestety płatne)
Z tego, co pamiętam, „Independent” miał jakieś weekendowe wydanie z większą częścią poświęconą muzyce, gdzie Gill mógł się wyszaleć – czy ciągle to mają?
A co do PopUp, to ze swojej strony polecam też bardzo ciekawy wywiad z BNNT: http://www.popupmusic.pl/no/37/artykuly/466/bnnt-wywiad-z-konradem-smolenskim-i-danielem-szwedem
Na szczęście jest wiele mocnych grup, jak np. These New Puritans. Posiadających swój własny język i swoją własną mądrość. Ich „duży” Koldplaj nigdy nie zepsuje. Oni mogą zespsuć się tylko sami.
Pa
Chyba chodzi o ABC, ktore niestety, ze szkoda dla sekcji kulturalnej, przestalo istniec pare lat temu. Niedawno w ramach odswiezania Indy polaczyly sie dwa magazyny weekendowe w jeden Radar ze szczatkowymi recenzjami i jednym dluzszym tekstem muzycznym/recenzja z koncertu. Duzo wiekszy nacisk na ksiazki, taki target.
A co do meritum: ‚Pompous, mawkish, and unbearably smug’ podsumowuje w moim mniemaniu obecny Coldplay.
Panie Bartku, czy aby te lekcje nie zostały odrobione na kolanie? 🙂 Mam wrażenie, że dzisiejsze recenzje pojawiające się w prasie czy Internecie pisane są na wyścigi. Byle szybciej, byle być pierwszym, byle napisać, byle odwalić pańszczyznę. Płyty przesłuchiwane są w pośpiechu, po dwa, trzy razy i to jeszcze bez skupienia. Zdaję sobie sprawę, że terminy gonią, że recenzje są potrzebne na wczoraj, ale czasem warto przysiedzieć by rzetelnie zrecenzować dany album. I nie jest to żaden przytyk względem pana, lecz raczej smutna refleksja odnośnie naszych czasów.
Panie Jakubie, dwa czy trzy razy to całkiem dużo – uświadomi sobie to każdy, kto zderzy się z koniecznością wysłuchania czegoś, czego słuchanie wywołuje niemal fizyczny ból. O tym zresztą poniekąd pisze Gill – tyle że mnie akurat Coldplay tak nie boli.
Z tymi smutnymi refleksjami na temat czasów się zgadzam – kultura nadmiaru i łatwy dostęp (Internet) działają w ten sposób, że wszystkiego mamy z reguły za dużo, z wyjątkiem czasu.
A to, co powyżej, to tylko noty – świadomie nie nazywam recenzjami dwuzdaniowych notek (co zwykle opisują tagi dołączone do poszczególnych wpisów). Więc bardziej dokumentacja mojego życia z płytami dookoła. 🙂 Odrabianie lekcji to jego część. To normalne, że ktoś się w nowym Killers może zakochać. Ja nie jestem w stanie się zmusić do wysłuchania tego albumu ponownie.
Coldplay, The Killers, The Vaccines….jesli ktos lubi, to jego sprawa. Mnie to nudzi niezmiernie. W to miejsce poslucham lepiej Jacka White´a. Ktos moze tez go nie lubic.
Jego sprawa.
Pozdrawiam szanownego Gospodarza z deszczowego Göteborga,
ozzy……who´ll stop the rain?????
Kwestia preferencji estetycznych, gustu i oczekiwań nie podlega dyskusji… Każdy człowiek dysponuje innym potencjałem w tym zakresie i trudno z tym polemizować… Polemizować należy (jeśli jest taka konieczność) i warto z rzeczową krytyką, która wykracza poza truizmy oraz niczym nie poparte refleksje ograniczajace się jedynie do stanu emocjonalnego autora recenzji. Życzyłbym sobie, by recenzje były pisane na temat dzieł muzycznych, a nie dotyczyły jedynie wątków ekshibicjonistycznych recenzenta, co on lubi lub nie lubi. I nie jest to uwaga wymierzona w Ciebie Bartku, bo Ty przynajmniej przyznajesz, że nie piszesz tutaj recenzji, ale ogólnego standardu spotykanego w powszechnej prasie, ponoć opiniotwórczej.
Jedno wymaganie dla recenzji jak i pisanego slowa wogole: musi byc ciekawe, chcialbym tez jakiejs fajnej orginalnej refleksji. I nie interesuje mnie jaka plyte wydal ktos poprzednio, z jakiego jest kraju, ani czy brzmi jak A czy bardziej jak B, etc.
Jedna z moich ulubionych recenzji ostatnich miesiecy (usmialem sie do rozpuku) idzie tak: …his promotional photographs suggest one of those men whose self regard stems from a daily morning routine of press-ups, followed by wanking at themselves in the mirror…. Dalej jest jeszcze lepiej:
http://thequietus.com/articles/09339-twin-shadow-confess-review
autor przyznaje ze sluchal plyty raptem 4 razy.
Ja nie wymagałbym od recenzenta kilkukrotnego odsłuchania albumu. To tak, jak wymagać od krytyka filmowego kilkukrotne ogladanie filmu… z wielu powodów jest to nierealne. Dobry recenzent jest w stanie w trakcie pierwszego odsłuchiwania wychwycić „plusy” i „minusy” danej płyty, oszacować jej wartość oraz znaczenie zarówno w kontekście gatunku muzycznego/sztuki jak dorobku samego artysty. Wielokrotne odsłuchanie moze co najwyzej wpłynąć na blizsze oswojenie się oraz jakiś emocjonalny związek, co nie jest niezbędne do kompetentnego spojrzenia i zaanalizowania zawartosci płyty.
@nie.spokoj
wlasnie, takie recenzje lubie czytac….
milego weekendu,
ozzy
Trudno mi zgadnac co dobry recenzent jest w stanie podczas piewrszego odsluchiwania. I wouldn’t know. Dla mnie nie ma zasady, czasem wystarczy przesluchac raz, czasem nie. Zalezy od kalibru zespolu, od tego czy plyty wyczekiwales, co mowia znajomi, czy sasiad nie wierci, czy dziecko Ci nie przerwie, czy chcesz jeszcze sprawdzic na kiepskich glosnikach w aucie, etc.
Ale najbardziej, nie pije tu do nikogo konkretnie, najbardziej nie lubie recenzentow ktorzy WIEDZA czy plyta jest OBIEKTYWNIE dobra, a pozniej ze swojej wiezy pizowej informuja o tym czytelnika.
Ozzy, milego.