Brooklyńska Rada Głuchych
Czasami mam wrażenie, że głuchnę. Niby w częstotliwościach wszystko mi się jeszcze z grubsza zgadza, ale żona twierdzi, że słyszę wybiórczo – nie docierają do mnie już pewnego typu dźwiękowe bodźce. Jednym z nich była najwyraźniej wielkość poprzedniej płyty Dirty Projectors. Tej nie byłem w stanie usłyszeć. Ale ponieważ odczuwam czasem wewnętrzny nakaz wsłuchiwania się w najgłośniejsze zespoły ostatnich sezonów, zresetowałem swoją opinię o DP po trzech latach (zapominanie od dziecka przychodziło mi łatwo) i sumiennie wysłałem księgarni – nazwijmy ją – „A” swoje 8,99. Po czym dostałem płytę „Swing Lo Magellan”. Posłuchałem, odłożyłem zaskoczony, po czym zajrzałem do zasobów światowej krytyki, by utwierdzić się w przekonaniu, że inni też nie usłyszeli w niej tego, czego ja nie słyszę. Niestety, nie mogę napisać o zbiorowym zawodzie związanym z grupą z modnego Brooklynu, więc muszę się skoncentrować na moim jednostkowym przypadku.
Moja wada ma pewnie w dodatku charakter kompleksowy. Nie rzuciło mną o ziemię w związku z Vampire Weekend, w sumie nie rozkochałem się nawet tak jak znajomi w Grizzly Bear, ba, próbowałem podszczypywać wielkość Animal Collective – zespołów, z których każdy jest bardziej precyzyjny w swojej wizji niż Dirty Projectors, 2/3 zwyczajnie lepsze, a jeden nawet wybitny. U DP kończy się na ambicjach, zamierzeniach, pretensjach i wytwarzaniu wrażenia egzotyki. Powiązaniu poświadczonych przyjaźnią z Davidem Byrne’em starych wzorców Talking Heads powiązanych z nowymi trendami w komplikowaniu partii wokalnych w stylu Animal Collective i starymi metodami twórczymi rodem z Afryki, freak folkiem, ambitną kameralistyką Sufjana Stevensa (choć wykorzystywaną z umiarem) i podobno śladami nowego R&B (jeśli kilka minut bębna taktowego z pierwszego utworu można za takowe uznać) oraz jeszcze różnego typu zmianami akcentów rytmicznych kojarzącymi się automatycznie z Prince’em. Ktoś w końcu musiał spróbować przyrządzić coś z tak smacznych składników – choćby po to, żeby na końcu przekonać się, że to niejadalne.
Ale nie po to przez lata próbowałem się wyrwać z zaklętego kręgu art rocka i zespołów maskujących brak mocnych kompozycji ich rozmywaniem i komplikowaniem, żebym teraz musiał słuchać Dirty Projectors. Dlatego na liczne głosy entuzjazmu dla DP odpowiadam słuchem wybiórczym. Nie słyszę u nich mianowicie ani odrobiny Neila Younga czy Serge’a Gainsbourga (Pitchfork), podobnie rzecz się ma z Frankiem Zappą (Alexis Petridis w „Guardianie”). Ba, pół wieczoru spędziłem wczoraj słuchając Zappy, by przygotować się do dzisiejszej audycji radiowej o Donie Prestonie (niegdyś muzyku The Mothers of Invention), i muszę powiedzieć, że zestawianie jednego z drugim w jednym zdaniu to większa ekwilibrystyka niż te, które FZ wyczyniał na gitarze. Zappa to nawet w najbardziej udziwnionej wersji naturalna emisja pomysłów wypowiadanych przez świadomego artystę jakby jednym zdaniem, Dave Longstreth to wizja mozolnie zszytego, podporządkowanego wokalom lidera patchworku, w którym co rusz coś się rozłazi, pruje, denerwuje. DL w dodatku po pattonowsku podnieca się własnym głosem, przechodząc co i rusz w falset i z powrotem, z rockowego krzyku w soulową miękkość. Ze stylizacjami na Presleya (bliskie pogłosy „Irresponsible Tune”), surową formułą na Lou Reeda („Swing Lo Magellan”) albo nieświeżym powiewem dość tanich chórków na Queen w połączeniu z barwą Jima Kerra z Simple Minds („Gun Has No Trigger”). Ale bez Longstretha. W sumie ciekawie się pisze recenzję, ale kiepsko słucha.
Gdyby Longstreth śpiewał po polsku, mógłbym się pewnie uśmiać z tego, jak próbuje zmieścić przydługą frazę tekstu w takcie muzyki. A tak mogę tylko uznać, że pewnie rozliczne wokalne melodie pisał na bieżąco w studiu, „eksperymentując”. To słowo nadużywane w kontekście DP, ale – o dziwo – swój sens tu ma. Całkiem bliski zresztą pradawnej definicji eksperymentu Johna Cage’a (ostatnio o niej wyczytałem z mądrego tekstu przygotowywanego do wydania niebawem) jako działania o dużym stopniu przypadkowości. Rozkład utworów z tej płyty, które do mnie naprawdę przemawiają, tę przypadkowość potwierdza.
Jedno nas z Longstrethem zbliża (a jego oddala już o całe mile od Zappy). Jemu poczucia humoru starczyło na fajna okładkę (choć to lepsze) i skomponowanie tekstu na naklejkę widoczną na moim egzemplarzu: „Deluxe Limited Edition 1st Press CD”. O ile to ostatnie nie brooklyńska filia Domino zrobiła. A fakt, że do swojej muzyki podchodzi w tak poważny sposób, nie ułatwia odbioru. Mnie też poczucie humoru wyczerpało się wyjątkowo szybko, dlatego uznaję, że spośród genialnych wydawnictw tego roku to – mimo momentów sygnalizujących wielkie talenty i duże osłuchanie – zdecydowanie najszybciej przekracza barierę pretensjonalnej nudy.
DIRTY PROJECTORS „Swing Lo Magellan”
Domino 2012
5/10
Trzeba posłuchać: „Offspring Are Blank”, „Swing Lo Magellan”.
Komentarze
dobry tekst;
video niestety w moim obszarze podatkowym niedostepne.
gratuluję tekstu, poprawil mi nastrój; poprzedniej płyty DP nie cierpię; czasami wręcz wywoływała u nnie koszmary na jawie.( także mam potrzebę poznania TYCH wszystkich wielkich indie zaspołów – co często niestety kończy się nudą i niesmakiem) Na tą pyłtkę sie nie piszę
Za to na pewno słychać tam Alibabki (-:
Zgadzam się w pełni… Nuda… Nuda 🙁
Zgadzam się, że płyta zbytnio została podporządkowana wokalom Longstretha, którymi faktycznie się podnieca. Trochę za dużo tu patosu, a za mało dystansu. Mimo wszystko ma momenty i zwyczajnie przyjemnie mi się jej słuchało, więc tak surowo bym jej nie ocenił.
Takie „Gun Has No Trigger” właściwie cechują wszystkie wspomniane zarzuty, do tego wokal brzmi jak z jakiegoś stadionowego hymnu, co już zupełnie powinno mnie odrzucać, ale jest w tej piosence coś co mnie urzeka.
Piatka! Myslalem ze tylko ja nie zrozumialem wielkiej plyty;) Poziom onanizmu wokalnego odrzuca mnie tu do tego stopnia, ze ciezko bylo wytrwac do konca.
„ale żona twierdzi, że słyszę wybiórczo – nie docierają do mnie już pewnego typu dźwiękowe bodźce”
Muszę Cię zmartwić, to późne stadium częstej przypadłości mężczyzn będących długo w związku małżeńskim. W moim przypadku np. nie chodzi o częstotliwości, czy konkretne dźwięki, lecz ich sekwencje i rodzaj kadencji.
Po pewnym czasie spostrzegłem np., że po frazie: „Kochanie, czy mógłbyś w końcu…” reszta wypowiedzi staje się niezrozumiała, jakby zamazana, potraktowana mocno distortion. Podobnie jest z „Paweł, ile razy mówiłam…”. Głośność nagle się obniża, często do kompletnego mute.
Żona zaczyna się martwić i wysyła do lekarza, ale powiedziałem jej ze smutkiem, że musimy nauczyć się żyć z chorobą.
To jest tekst o tym, że wszelkie opisu muzyki DP kończą się porażką. Tak jak nie usłyszymy podobieństw, o których piszą inni krytycy i które przytaczasz, tak samo twoje porównania są (nie obraź się) tyle samo warte. Mi tej płyty słucha się łatwiej niż poprzedniej, a samą koncepcję tego projektu uważam wręcz za genialną.
miało być: To jest tekst o tym, że wszelkie PRÓBY opisu muzyki DP kończą się porażką
my tu gadu gadu a na fejsie Bartka zlinczowali. W dodatku za dobry tekst…
Dziw lekki mnie ogarnia, że PopUp, co by nie mówić, dość jaskrawy admirator DP jeszcze się nie wypowiedział. Nie słyszałem ostatniej płyty, więc mogę tylko powiedzieć, że o ile nie zostałem przekonany wcześniej, o tyle teraz mam istotniejsze wydatki niż nowa płyta DP (choć ciągle czekam na obniżkę cen wiśni).
Nawet nie będąc na Facebooku można ostatnio co nieco dowiedzieć się o Twojej medialnej aktywności, Bartku. Mam nadzieje, że stosunek do tej nadspodziewanej popularności i wrażeń odniesionych z odsłuchu nowej płyty DP pozostają u Ciebie w korelacji paralelnej.
Stosunek pozostają… no, mało to po polsku, ale niech pora będzie wytłumaczeniem.
PS. Gdzie edycja?
Hej,
probowalem sluchac….niestety… Przed dwoma laty mialem moznosc poznac pewnego mlodego czlowieka a mianowicie EZRE KOENIGA, ktory, jak sie nie myle, byl zaangazowany niegdys w DIRTY PROJECTORS…ciekawa biografia rodziny Koeniga, Zydow rumunskich (ze strony matki), ktorzy wyemigrowali do USA. Ale VAMPIRE WEEKEND to inna historia, ktora bardzo chwalil sobie Elif Batuman z The Guardian.
Z pozdrowieniami
ERRATA:
Oczywiscie ELIF BATUMAN chwalila ( nie: chwalil) autorka wysmienitej THE POSSESED: Adventures with Russian Books and the People Who Read Them
ozzy
Skoro Bartek aka BRTK mnie wywołał do tablicy – fakt, jestem admiratorem, podobają mi się ekstrawagancje Longstretha w podobnym stopniu jak Bartka Ch. one irytują, ale dla mnie ich szczytowym osiągnięciem jest „Rise Above”. Jednak wolałem, gdy oni musieli radzić sobie z ograniczeniami możliwości realizacyjnych, a nie jak z ich nadmiarem. Z nową płytą mam trochę jak z nowym albumem Peaking Lights – druga porcja tego samego, ale słabsza. Natomiast trzeci i czwarty akapit recenzji Barka chyba sobie skopiuję i gdy się ukaże nowy album Flaming Lips, to tylko podmienię nazwy 😉
Ogladalem ostatnio Wild Flag z Pitchfork Festiwalu. WF to moja jedna z najukochanszych kapel ubieglego roku, Carrie zostala moja kobeta roku, w sumie z racji Portlandii, od tego sie zaczelo, odkrylem Sleater Kinney i wogole odpadlem, ale niewazne. ‚Dziewczyny’ potrzebowaly troche czasu zeby sie rozbujac, ale potem juz tylko ciarki przechodzily. Po tym przezyciu przegladalem line up’a PF i natknalem sie na DP. Odsluchalem pierwsze 3/4 kawalka. Brzmialo od razu super ale… nie moglem odnalezc tego, co bylo w niedoskonalym WF.
Chyba tracę kontakt z rzeczywistością, jeszcze nie słyszałem nowego Peaking Lights. Ale to jak z Chromatics – sparaliżowany afektem do starej płyty boję się konfrontacji z nowym materiałem. Skoro już tak kompletnie off topicowo, to vlad, dzięki za przypomnienie o „Dream of the 90s”! Odpalone z youtube ciągle budzi tę nostalgię. Takie numery powinny wychodzić po ludzku na singlach…
Jutro, 23 LIPCA, pierwsza rocznica smierci AMY WINEHOUSE, niebawem przeklad szwedzki ksiazki Mitcha Winehouse „Amy, min dotter” (niem. ukazal sie nieco wczesniej „Meine
Tochter Amy” wyd. Edel AG – wydawnictwo znane z muzycznych edycji) Ponadto
szwedzka autorka seriali rysunkowych Liv Strömqvist jutro w Malmö: Tribute to Amy Winehouse (Moriska Paviljongen) a w londynskim metro na stacji Camden szw. artysta plastyk Johan Anderssons (www.johanandersson.com) prezentuje potezny portret Amy Winehouse (niedaleko domu, w ktorym mieszkala Amy Winehouse). J.Andersson jest autorem serii portretow ” 27 Club”
@PopUp –> Podmieniaj, podmieniaj. 🙂 Tylko że Wayne Coyne jest po prostu słabym wokalistą w porównaniu z DL. Za to pod względem poczucia humoru (wyrażanego muzyką) zależność jest odwrotna.
A cóż to jest za wyznacznik, że muzyka jest „nudna”, jak dla niektórych piszących odpowiedzi na powyższego posta? Na ogół słyszałem, że filmy Haneke są nudne. Czy Antonioni wraz z filmowymi dłużyznami nie jest nudny? Z pewnością dla wielu tak. Mógłbym uderzyć w patos i powiedzieć, że czasem warto pochylić czoła przed niemożnością zrozumienia, ale skończę na tym, że po prostu czasem lepiej powiedzieć, że coś nie jest zbieżne z czyimś poczuciem estetyki.
Bartek pisze o ”pretensjach” Dirty Projectors, czyli rozumiem, że o wygórowane ambicje chodzi. Moim zdaniem nie. Przede wszystkim ‚Swing Lo Magellan’ to album pozbawiony rozbuchanych aranżacji, pełen prostych ładnych melodii. Nie dopatruję się na nim prób zrewolucjonizowania folku czy r’n’b jak to było na poprzednim wydawnictwie (genialnym zresztą). Sądzę, że wrzucanie DP do grupy bandów z twórcą maskującym tysiącem dodatkowych pierdół swoje zdolności tworzenia dobrych kompozycji jest nieadekwatne w przypadku tego właśnie zespołu. O czym świadczy choćby prostota utworów na ‚Swing Lo Magellan’. Pamiętam, że dawno temu Bartek podważył tez zabiegi stosowane na ‚Person Pitch’ Noah’a Lennoxa, które doceniał jako efekt końcowy, ale kwestionował pod kątem nazwijmy to ‚kompozytorskim’. Przyznam szczerze, że nie słyszałem drugiego takiego albumu zbudowanego w głównej mierze na samplach, na którym materiał miałby tak autorski kształt i odbiegał wyjątkowo daleko od wklejonych sampli jak „Person Pitch’. A w podsumowaniach ubiegłej dekady solowy projekt Lennoxa figurował prawie zawsze wyżej wyżej niż lepiej oceniany ‚Merriweather Post Pavilion’ Animal Collective. Podobnie może być z Dirty Projectors. Nie sposób odmówić im wpływu na nowatorskie kierunki w muzyce indie wraz z ‚Bitte Orca’. Jeśli zaś chodzi o najnowszy album – to idealnie komponuje się on z moim poczuciem estetyki przy poszukiwaniu pięknych ale niebanalnych harmonii.
Ta plyta to jedna z najlepszych wydawnictw tego roku! Nie wiem co sie dzieje z Twoim gustem Bartku?
@noithai –> Nic się nie dzieje, po prostu czasem rozmija się z gustami Czytelników tego bloga 😉 Swoją drogą – dam tej płycie jeszcze szansę za jakiś czas. Może to był jakiś zły moment.