Ukazały się też: AMERICANA i okolice

Zacznijmy od zdefiniowania. Czym właściwie jest ta Americana? To bardzo ciekawa historia o tyle, że pokazuje, jak każdy segment rynku muzycznego może mieć dziś własny mainstream i własną alternatywę. Tak było z country w latach 90. Potrzebna była nowa etykietka dla nowego country, odnoszącego się w mocniejszy sposób do korzeni niż to rządzące na rynku, plastikowe. Americana okazała się przydatnym terminem, nowopowstała Americana Music Association w istocie była instytucją alternatywną wobec Country Music Association. W ten sposób duch DIY i niezależnych wdarł się do serca najbardziej konserwatywnej muzyki w USA, wywracając wszystko do góry nogami. Z czasem termin okazał się na tyle pojemny, by pomieścić muzyków folkowych, nawet bluesowych – pod warunkiem, że odnoszą się do amerykańskiego dziedzictwa. Jak w tytule najnowszej płyty Neila Younga.

NEIL YOUNG „Americana”
Reprise 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Oh Susannah”, „Jesus’ Chariot”, „God Save the Queen”.

Nowy album Younga to właściwie esencja twórczego spojrzenia na tradycję – piosenki o długim, nierzadko XIX-wiecznym rodowodzie, ludowe hity znane z westernów, przyśpiewki z Dalekiego Zachodu, poddane tu zostały gruntownemu przetworzeniu przez efekty gitarowe i jak zwykle dość wolno grającą sekcję Crazy Horse. To elektryczne wersje piosenek folkowych, od „Clementine” i „Jesus’ Chariot”, po „This Land Is Your Land”. Co ciekawe, poddany brytyjskiej Korony, 66-letni kanadyjski bard, do grona ludowych pieśni dołącza „God Save the Queen”. Chyba z przekory, bo w Kanadzie raczej nie śpiewają tego na piknikach.
Na początku odrzuciła mnie ta płyta. Po kilku odsłuchach stwierdzam, że do najlepszych w repertuarze Younga nie należy, ale potwierdza niezatapialność charakterystycznej formuły Crazy Horse w ostatnich latach. Poza tym autor tak te wszystkie melodie powykręcał, że chwilami można by ten album wziąć za zbiór jego autorskich kompozycji. Czy tylko mnie wydaje się, że „Oh Susannah” w wersji Younga wpada bardziej w ton „Venus” Bananaramy?

GIANT GIANT SAND „Tucson”
Fire 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Forever and a Day”.

Young może i definiuje gatunek, ale jednym z zespołów, dla których termin został stworzony, jest Giant Sand. Którego Giant Giant Sand (pod takim szyldem wydali nową płytę Howe Gelb i spółka) jest prostą kontynuacją – na zasadzie „to samo, tylko bardziej”. Zawsze łatwiej mi się słuchało Calexico – zespołu, który z GS wyewoluował. Ale na płycie „Tucson”, opisanej jako „A Country Rock Opera”, odnajduję tę samą wrażliwość na prowincjonalne brzmienia z terenów, skąd bliżej już do Mexico City niż New York City. Mamy więc zatem południowe brzmienie Americany, niezwykle miękkie tu i gładkie, oparte na świetnym, aksamitnym głosie Gelba, brzmieniach slide guitar, skrzypiec i trąbki. Mamy zestawienie prostej (i powtarzanej w nieskończoność) formuły z niezwykle wyrafinowaną grą rozbudowanych aranży. Nie mogę przestać słuchać, choć chwilami nie mogę się nadziwić, co też jest w tym takiego.

SUN KIL MOON „Among the Leaves”
Caldo Vede 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Sunshine in Chicago”, „The Moderately Talented Yet Attractive Young Woman vs. The Exceptionally Talented Yet Not So Attractive Middle Aged Man” (uff).

Łatwiej mi zdefiniować proste piękno muzyki Marka Kozelka, choć dużo trudniej mi będzie uzasadnić konieczność zakupu jego płyty komuś, kto jeden z albumów Sun Kil Moon miałby kupić do swojej kolekcji. To bardzo bliski kontakt. Bardzo proste, ale emocjonalne teksty i oszczędny akompaniament plus niezwykle wypieszczony w studiu głos dawnego lidera Red House Painters. Fani kupują bez uwag, niezainteresowani obudzą się z letargu po czterech pierwszych utworach i mogą dojść do wniosku, że już to słyszeli, a zmylił ich tylko inny niż dotąd kolor okładki, i że mają dość. A ponieważ tematyka tekstów Kozelka świadczy o tym, że prowadzi bogate życie duchowe i romantyczne w trasie, pozwolę sobie przypomnieć białostocczankom: 29 czerwca gra u nich na Song Writing Op!era Festival i jak mu odpowiednio popatrzeć w oczy, można się pewnie stać bohaterką jakiegoś nowego tekstu.

RÓŻNI WYKONAWCY „Oh Michael, Look What You’ve Done: Friends Play Michael Chapman”
Tompkins Square 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
Thurston Moore „It Didn’t Work Out”, Meg Baird „No Song To Sing”, Hiss Golden Messenger „Fennario”.

Czy trzeba być Amerykaninem, żeby tworzyć Americanę? Oczywiście, że nie. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Michael Chapman pół życia spędził, tworząc muzykę bliską amerykańskiej muzyki tradycji. Wprawdzie urodził się i mieszka w Anglii, ale w Ameryce nagrywał i podróżował tam (nagrał nawet płytę „Americana”, zainspirowany tymi podróżami), nie tylko na koncerty, ma również przyjaciół i admiratorów właśnie stamtąd, którzy na tej płycie oddają mu hołd. Od Lucindy Williams, przez Meg Baird, po Thurstona Moore’a. I rewelacyjny zespół Hiss Golden Messenger ze swoim hipisowsko-bluesowo-soulowym stylem. Zeszłoroczny album Chapmana „Trainsong” był dla mnie ogromnym odkryciem. Klasa piosenek – i to nie tylko tych pisanych na wczesnym etapie działalności – kompletnie zmiata, materiał do coverowania jest szeroki i murowany. Wystarczyło tylko nagrać. I tak najlepsza płyta z okolic Americany w ostatnim czasie okazała się płytą z dość dalekich okolic Ameryki.