Latający spodek nad Inowrocławiem

Wiem, że wyjdzie na jakąś obsesję, ale muszę się przyznać do tego, że kiedy w dwóch konkurencyjnych tygodnikach ukazały się niedawno teksty na temat nowych narkotyków (dźwiękowe e-narkotyki w „Newsweeku” i narkotyki rodem z SF we „Wproście”), przyszła do mnie koleżanka z redakcji i zapytała, co ja na ten temat sądzę, bo chyba muszę coś wiedzieć. No i czy jest rzeczywiście jakaś fala zagrożenia. Odpowiedziałem, że specjalnego zagrożenia nie widzę. A najlepsze dodał starszy kolega z tyłu: „Od lat 60. ludzie używają do tego muzyki, wielkie mi odkrycie”. Nie sposób się z nim nie zgodzić.

Tekst w „Newsweeku” jest na tyle dziwaczny, że podśmiewają się z niego użytkownicy rzekomych e-narkotyków – choć fakt zaufania w halucynogenną moc dźwięku o odpowiednich częstotliwościach nakazywałaby im na zjawisko patrzeć bardzo poważnie. Może gdy będę miał zupełnie wolny weekend (co się nie zdarzyło od pewnego czasu), sprawdzę, czy tymi internetowymi wynalazkami można się zahipnotyzować. Ale jakoś łatwiej mi już uwierzyć, że lekarze zaczną przepisywać odpowiednio niskie częstotliwości (te, przy których rzekomo puszczają niektóre mięśnie) jako lekarstwo na zatwardzenie, niż na uspokojenie lub dla ułatwienia koncentracji. Bo te ostatnie zastosowania muzyka ma przecież od setek, tysięcy lat. A już na pewno – w swojej nowożytnej historii – od Bacha po Hawkwind.

Bach już do nas nie przyjedzie na jakieś psychodeliczne organowe tournee po kościołach, ale za to Hawkwind – i owszem. Po raz pierwszy zagrają w Polsce we wrześniu, na festiwalu InoRock. Spełnią się więc moje marzenia, wyartykułowane trzy lata temu na drugim blogu.

Hawkwind w piękny sposób łączy tematykę obu tekstów w wyżej wymienionych tygodnikach (ten we „Wproście”, ciekawy i dobrze napisany, mogę zresztą z czystym sumieniem polecić). Od ponad czterdziestu lat próbują wprawić słuchaczy w trans, albo zaatakować dźwiękiem, roztaczając przy tym wizje rodem z SF. Mam do nich sentyment, a płyta widoczna na zdjęciu otwierającym niniejszy wpis, jest jednym z pierwszych CD, jakie kupiłem. Wyboru nie było. Tytuły („Sonic Attack”, „Orgone Accumulator” itd.) wydawały się znajome i kompletnie nie wiedziałem, że mam piracki album, który był jedną z wielu wersji płyty „Space Ritual 2” – koncert zgrany w nieco gorszej jakości niż oryginalny „Space Ritual” (o którym pisałem pod linkiem wyżej), aczkolwiek pozbawiony ingerencji i nakładek studyjnych, które – jak twierdzą fani – na „SR” były.

Fenomenem muzyki Hawkwind jest jej kompletna pozaczasowość i ponadmodowość. Te z okresu „SR” doskonale wypadały w okresie posthipisowskiej fascynacji psychodelią, ale nieźle (dzięki swojej bezczelnej prostocie i pewnej surowości) także w czasach punka, w latach 80. były naturalnym źródłem inspiracji dla nadużywającej efektów gitarowych młodzieży z undergroundu w typie Spacemen 3, a w 90. – nie gryzły się z wychodzącym z grunge’u ciężkim rockiem (tym bardziej, że Hawkwind przez pewien czas ewoluował w stronę wręcz metalowego grania). W XXI wieku znów są mocnym wzorem – dla dzisiejszej amerykańskiej psychodelii spod znaku White Hills czy Moon Duo, ale i dla twórców psychodelicznego folku – zawsze był bowiem u Hawkwind ten wątek ballad folkowych w klimacie SF. Poza tym grupa Davida Brocka to giganci letnich festiwali – po trosze brytyjski odpowiednik Grateful Dead ze statusem zespołu, który na koncercie trzeba zobaczyć zawsze wtedy, gdy gra, a bootlegi zdobyć i skatalogować (znam nawet Amerykanina mieszkającego w Warszawie, dla którego muzyka rockowa ogranicza się w praktyce właśnie do Grateful Dead i Hawkwindu), a po trosze po prostu budowniczy sceny festiwalowej w Europie, główne gwiazdy pierwszych edycji Stonehenge Free Festival – jednej z pierwszych tego typu imprez na Wyspach Brytyjskich.

Dlatego dziś w spóźnionym „retrowtorku” nie jedna, tylko trzy najważniejsze moim zdaniem płyty składające się na przyspieszony kursu pozwalającego poznać Hawkwind przed wrześniową imprezą:

1. Jeden z najlepszych koncertowych albumów wszech czasów.

HAWKWIND „Silver Machine”
United Artists 1973
9/10
Trzeba posłuchać:
„Born To Go”, „Brainstorm”, „Orgone Accumulator”, „Sonic Attack”.

2. Najlepszy album studyjny wczesnego Hawkwindu.

HAWKWIND „In Search Of Space”
United Artists 1971
9/10
Trzeba posłuchać:
„You Shouldn’t Do That”, „Children of The Sun”, kupować koniecznie w wersji z bonusami: „Silver Machine” i „Born To Go”!!

3. Późny, cięższy, prog-rockowy i finezyjny Hawkwind (z Gingerem Bakerem na perkusji)

HAWKWIND „Levitation”
Bronze 1980
8/10
Trzeba posłuchać:
„Levitation”, „Motorway City”, „Dust Of Time”.