Celine + The Machine

Miałem problem z płytą „Lungs”, czyli z poprzednim albumem Florence + The Machine. Nie wiedziałem do końca, czy ją lubię, czy nie. A raczej: nie do końca potrafiłem nazwać to coś, co przeszkadzało mi ją pokochać tak jak się to udało wielu moim znajomym. Nowa płyta „Ceremonials” wybawiła mnie ostatecznie z tego problemu. Już wiem, że Florence jest nie dla mnie. Bo jest zbyt… wielka. I epatuje tą wielkością bez opamiętania.

Olśnienie w wypadku Florence przynosi dokładnie ten utwór, który tak bardzo w słowie wstępnym dołączonym do płyty wychwala dziennikarka Emma Forrest, czyli „Never Let Me Go”. To jest wycieczka w rejony Celine Dion, z Enyą w chórkach. To pop już nie tyle dużego kalibru, co po prostu bombastyczny i odstraszający. Dla mnie przynajmniej. Bo wierzę w to, że taką muzykę można lubić. Jednak przy granicach kiczu, jakie sam wyczuwam, „Never Let Me Go” oznacza przejście na ciemną stronę mocy. Nie pomaga ani instrumentalne tło, ani kompozycja Paula Epwortha, którego zdarzało mi się wychwalać, nawet w tym roku (szybko stał się specem od hymnowych, „dużych” utworów w popie, zaliczając w tym roku współautorstwo i produkcję „Rolling in the Deep” Adele), ale tu tkwił w fotelu producenta przy wszystkich utworach i prawie wszystkie napisał. I to słychać. Mnie podobają się najbardziej te fragmenty, z którymi miał najmniej do czynienia. Głosowy i producencki brak opamiętania – oto, co mnie gryzło u Florence Welch, poprzednio tylko fragmentarycznie, teraz po całości. Co było do udowodnienia.

Owszem, na „Ceremonials” są fragmenty różnej jakości. Florence częściej niż Celinę przypomina wciąż Annie Lennox. To pewnie z gruntu bardziej zaleta niż wada. Najgorsze jednak – i to dużo gorsze niż ten majaczący wariant Florence jako Celine Dion – jest to, że nie widzę za bardzo takich elementów, które miałyby kogoś zmusić do zakupu F+TM, gdy już ma na półce płyty Lennox.

FLORENCE + THE MACHINE „Ceremonials”
Island 2011
5/10
Trzeba posłuchać:
„No Light, No Light”, żeby się nie zrazić od początku.