Piepiepiękno mamamaszyn
Jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie są powtórzenia. Niekoniecznie takie jak w powyższym tytule, ale na pewno te w sztuce – najbardziej chyba w literaturze (powstającej w oparciu o język, który z powtórzeń korzysta jako środka wyrazu) i w muzyce (o tym za chwilę). W filmie też – szczególnie w humorze sytuacyjnym, który powtórzeniami stoi i korzysta z tej cechy, której nabywamy najwcześniej – obserwuję właśnie moje dziecko nr 1 (lat 4), które nauczyło się już, o co chodzi w komediach filmowych, gdzie powtórzony żart za każdym razem śmieszy bardziej, a z dzieckiem nr 2 (7 miesięcy) bawię się w pierwszą zabawę, która z kolei polega na zakrywaniu o odkrywaniu oczu i jest oparta na – zgadliście – powtarzaniu. Jeden raz nie ma sensu. Dwa razy – lepiej. Trzy – świetnie. Cztery – idealnie. Znudzenie pojawia się gdzieś koło dziesiątego razu, zwykle szybciej u rodzica. Potem powtarzamy, żeby się uspokoić, kiedy jesteśmy zdenerowani. Sylaby, słowa, frazy – jak w tekście King Crimson („I repeat myself when under stress / I repeat myself when under stress…” itd.).
(Słowa „który” użyłem w powyższym akapicie pięciokrotnie i podejrzewam, że gdybym go wykorzystał tylko trzy razy, brzmiałoby to gorzej i bardziej jak zwykły błąd – a tak od biedy może robić za środek wyrazu)
Moc powtórzeń w muzyce zawiera się w słowie opisującym to, co robią ludzie grający na co dzień. Po polsku nieszczęśliwie nazywamy to próbą. Po angielsku i francusku, a pewnie i w wielu kolejnych językach, mówi się o powtarzaniu – takie znaczenie mają zdaje się i „repetition”, i „rehearsal”. Kiedy znajoma francuska wiolonczelistka szła ćwiczyć i mówiła, że idzie „repeter” (czyli „powtarzać”), cała rzecz najpierw wydawała mi się idiotyczna, a potem zdałem sobie sprawę, że to najbardziej odpowiednie słowo. Sam, grając kiedyś w zespole, umawiałem się już tylko na „próby” (chociaż ich istotą było powtarzanie tego samego w nieskończoność) i tak sobie myślę, że może fakt nieustannego próbowania osłabił w końcu nasz entuzjazm i pewność siebie?
Ale piękno powtarzania w muzyce sięga dalej – aż do zapętlania, które mile (jak odkryli minimaliści) drażni nam (no, przynajmniej niektórym) ośrodek przyjemności. Ile musi się zmieniać w muzyce, żeby nie nużyła? Przetestowali to już w latach 60. Steve Reich i La Monte Young. Nie mieli tylko do dyspozycji automatycznych, maszynowych narzędzi do prostego zapętlania, które myślenie o repetytywności (lubię to słowo, bo ma repetycję w sobie) sprowadziły z muzycznych obrzeży do centrum. I teraz już w większości sektorów nie ma muzyki bez powtarzania, niezależnie od tego, czy urządzimy sobie repetition, rehearsal czy po prostu próbę. Ktoś, kogo przeniesiono by w czasie z lat 60., zauważyłby pewnie ze zgrozą, że muzyka, jakiej pełno dookoła, to jedno wielkie powtarzanie.
Wiem, wiem. Przydługi wstęp jak na recenzję płyty The Field. Ale nie mogłem się powstrzymać, a dobrze się pisze przy tej muzyce, w powtarzaniu jest coś, co pozytywnie wpływa na koncentrację (La Monte Young i jego uczniowie mieliby w tej sprawie coś do powiedzenia). A wydawnictwa muzyczne Szweda Axela Willnera to powtórzenia powtórzeń powtórzeń, w formie przetworzonej przez wielokrotne powtarzanie, z powtórzeniami każdego rodzaju i gatunku. „Is This Power” to powtórzenia pełne energii – podkład pod dzień w fabryce. Cudowny „Burned Out” to powtórzenia kojące. Długi tytułowy „Looping State of Mind” – powtórzenia wprawiające w ruch cały organizm, choćby bez naszej wiedzy. „Sweet Slow Baby” to stupor powtórzeń. W każdy z tych repetytywnych światów wchodzi się nie po to, żeby usłyszeć jakąś historię, narrację, tylko żeby się zanurzyć w nastrój i w mig zestroić swoje fale mózgowe (wszak zestrajamy się z każdą muzyką) z tempem i nastrojem utworu. Pisać, że „Looping State of Mind” jest powtórką z rozrywki, byłoby w tym momencie niestosowną oczywistością. Istotne jest tu bowiem, jak działa ta płyta, a działa świetnie. Albo Willner z czasem staje się mistrzem powtarzania, albo tego typu repetycje działają za każdym razem lepiej – do pewnego momentu pewnie. Ale to tak jak z tym bawieniem dzieci – wierzmy w to, że mistrz powtarzania najlepiej wyczuje moment.
Dzisiejszą notkę zamierzył perfidnie jako całe repetytorium z ostatnich premier elektronicznych. Trochę wymyka mi się Rustie ze swoim debiutem, na który długo czekałem, a potem jeszcze dłużej zastanawiałem się, czy jest dla mnie satysfakcjonujący. I do końca nie jestem przekonany, bo fenomenalna prog-rockowa precyzja z EP-ki „Sunburst” gdzieś przepadła. Drażnią mnie na „Glass Swords” przetworzone wokale w niemal każdym fragmencie, a najbardziej – gdy na początku płyty, na zmianę z klangującymi basami, próbują odtworzyć klimat lat 80. Po eklektycznej muzyce Rustiego spodziewałem się ambicji rodem z płyt Flying Lotusa, tymczasem dostałem rzeczy brzmieniowo dopieszczone, ale jakieś nudnawe momentami.
Repetycje są tu rzeczą, która mnie każdorazowo budzi z tego znużenia. Dokładniej utwór „Globes” z – jak często u Rustiego bywa – daftpunkowymi syntezatorami śmigającymi w dół i w górę po skalach, ale przy okazji wprowadza zacinającą się mocarną sekcję. Dalej jest „Ultra Thizz” z kolejnym mocnym riffem z gatunku tych, za które Szkota polubiłem. I wreszcie mój ulubiony „Cry Flames” z potężnym i monumentalnym punktowaniem basu i syntezatorami w rolach gitar. Rodzaj stopniowanej w racjonalny sposób estetyki Emerson, Lake & Palmer w połączeniu z Dream Theater, która w muzyce elektronicznej brzmi, o dziwo, odświeżająco. Nawet te głosiki rodem z „Chip ‚n’ Dale” mają tu w sumie sens – jako zabezpieczenie, rysa na całej tej powadze. Na szczęście po stronie „ma” Rustie może sobie zapisać jakiś niezwykły ładunek technologicznego entuzjazmu, ekstazy właściwie, który przynosi jego muzyka. Piękno maszyn w czystej formie.
Do tego King Midas Sound, którego płytę „Without You” kupiłem natychmiast, bez uprzedniego researchu, więc nie wiedziałem, że chodzi o remiksy, przeróbki numerów KMS z jedynej płyty. Więc znów powtarzanie, z przewagą międlenia tego samego na różne sposoby. Miłe wrażenia estetyczne skończyły się właściwie przy oglądaniu okładki. To, co urzekało mnie na płycie Kevina Martina – wyczucie dubowej pulsacji i wstrzemięźliwość formy – znika w większości reinterpretacji. Do pozytywnych wyjątków należą Gang Gang Dance (muszę im tym razem oddać honor), no i Kode9 z towarzyszeniem Spaceape’a, którzy zachowali wierność duchowi oryginałów. Reszta tylko próbowała.
THE FIELD „Looping State of Mind”
Kompakt 2011
8/10
Trzeba posłuchać: „Burned Out”.
the field – looping state of mind (album preview) by experimedia
RUSTIE „Glass Swords”
Warp 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „Ultra Thizz”, „Cry Flames”. Tak, tak, liczba komentarzy w pliku poniżej jasno pokazuje, kto z omawianych dziś muzyków rządzi na Soundcloudzie.
Rustie – Ultra Thizz (taken from Glass Swords) by Rustie
KING MIDAS SOUND „Without You”
Hyperdub 2011
5/10
Trzeba posłuchać: „Earth A Kill Ya” w wersji Gang Gang Dance
King Midas Sound – Earth A Kill Ya / Gang Gang Dance Rework by Sound Injections
Komentarze
Piąty akapit,
jest „Wiem, wiem”, powinno być albo „Wiem”, albo „Wiem, wiem, wiem”.
King Midas Sound znalazlem przedwczoraj, przesluchalem skrotu i odpuscilem, ale w tej sytuacji poslucham oryginalu. Rustie slucham teraz i wciaz wybieram Hudson Mohawke. The Field nie znalem wczesniej, marcinchleb rzucil newsa o … dwa miesiace temu? Szanuje gust czlowieka, posluchalem i odpadlem. Jak wynika z opisu Marcina poprzednie plyty sa jeszcze lepsze, nie odwazylem sie jeszcze posluchac wciaz , no… wciaz napawam sie ostatnim albumem . Musze przyznac ze sluchajac, Rustie okazuje sie tez roast’ie czasem. The Fields rulez. Super muza.
Niedawno wróciłem z koncertu Orchestra Libera Classica w Poznaniu. Hidemi Suzuki i spółka grali wczesne symfonie Józefa Haydna. Co to ma wspólnego z tym wpisem? Otóż to, że wujek Józek – to był prawdziwy mistrz powtarzania motywów melodycznych!
Nasunęła mi się taka oto refleksja: to nie Reich, Young, ani nawet Ives byli pionierami repetycji w muzyce. Nawet Haydn nie był bynajmniej pierwszy. W ariach da capo pierwszy motyw zawsze był powtarzany (wskazuje na to sama nazwa); nawet zwykła fuga nie jest niczym innym niż powtarzaniem tego samego motywu przez uczestniczące w grze instrumenty, które następnie gonią rozpoczynającego całą zabawę. Tego typu rzeczy z całą pewnością się nie nuży! A Reich, Feldman czy Glass? Ich wkładem w historii repetycji jest jej radykalne uproszczenie.
Tak mi się w każdym razie wydaje… Każde zdanie odrębne potraktuję jako chwyt poniżej pasa i pójdę poskarżyć się Julii Piterze 🙂
Pozdrawiam!
„moje dziecko nr 1 (lat 4) (…) a z dzieckiem nr 2 (7 miesięcy)”
Nie moja sprawa, ale dla zdrowia psychicznego pociech byłoby lepiej, gdybyś nadał im jednak jakieś przyzwoite, ludzkie imiona 😉
@ miderski. „Tego typu rzeczy z całą pewnością się nie nuży! A Reich, Feldman czy Glass? Ich wkładem w historii repetycji jest jej radykalne uproszczenie.”
I właśnie na tym polega minimalizm, na radykalnym uproszczeniu. Nawet jeśli starodawni kompozytorzy używali powtórzeń, to ten środek ekspresji muzycznej był jedynie jednym z wielu, a co najważniejsze, nie był najważniejszy. W minimaliźmie repetycja jest celem samym w sobie i stanowi zupełnie inną funkcją. Reasumując, wskazywanie na muzykę klasyczną, jako źródło repetycji/minimalizmu jest takim samym nadużyciem, jak dostrzeganie u SOKRATESA źródeł egzystencjalizmu lub u BOSHA – pioniera surrealizmu.
@Pablo Renato –> W codziennym, prywatnym życiu posługujemy się imionami. Nie widzę tylko powodu, żeby informować o szczegółach tego życia cały świat za pośrednictwem bloga. Stąd numeracja. Poza tym – jakoś bardziej minimalistycznie to wygląda. 😉
I właśnie dlatego wspomniałem o repetycji, a nie o minimalizmie.
to, co łączy repetycję, Reicha, Younga?