Przedłuż sobie Unsound

Koniec. A ponieważ po rewelacyjnej zeszłorocznej edycji Unsoundu na tę nową jechałem również po to, żeby sprawdzić, co jeszcze da się w nim ulepszyć, uprzejmie donoszę: trzeba wydłużyć czas trwania. Ale nie tej podstawowej imprezy, tylko zajęć dodatkowych. Najprościej – poprzez uruchomienie jakiejś serii wydawnictw. Krakowski festiwal dojrzał już do tego, żeby stać się także platformą wydawniczą, wywoływać ferment przez cały rok. Zespół programowy pracuje dobrze, identyfikacja graficzna już jest. Kaseta opublikowana przy okazji poprzedniej edycji mogłaby być niezłym początkiem.

Mam już nawet pomysł na pierwsze wydawnictwo – powinien nim być zapis koncertu Model 500 dla takich jak ja uczestników festiwalu, którzy (od dawna to podkreślam) nie lubią występów głównych gwiazd po drugiej w nocy. Polska nie Hiszpania, Kraków nie Barcelona, październik nie czerwiec, ani nawet nie maj. To wydawnictwo, w połączeniu z LXMP (Moretti + Zabrodzki) pomogłoby mi uzupełnić luki w nieobejrzanych, a najgłośniej i najczęściej chyba przywoływanych wydarzeniach festiwalu.

Co do reszty – to dalej wystarczająco dużo powodów, żeby przyjeżdżać na Unsound za każdym razem. O poniedziałku i czwartku pisałem. Zatem jeszcze dwa słowa o piątku i sobocie. Miejsca akcji odpowiadały tym sprzed roku. Było kino Kijów z dźwiękiem, który bardzo lubię i zapadaniem się w wygodnym fotelu. Bez fajerwerku w stylu Lustmorda, ale za to ze świetną średnią jakością. Najpierw zabawno-poważny w tonie występ Leylanda Kirby’ego – dość surowe, punkowe w klimacie i bardzo osobiste (sceny z prywatnego życia) wizualizacje, do których artysta zaproponował dość ciężką, duszną, intensywną ścieżkę dźwiękową. A na koniec rozbrajające, udawane karaoke z hitem Eltona Johna z „Króla Lwa” („Can You Feel the Love Tonight”). Mieliśmy dwie twarze artysty: wrażliwca i dowcipnisia. Potem świetny występ Mortona Subotnicka z laptopem i analogowym syntezatorem (usiłowałem w mrugających lampkach dopatrzeć się legendarnej Buchli, ale bezskutecznie). „Silver Apples of the Moon” robi z niego wprawdzie – jak lubię o tym myśleć – gwiazdę jednego przeboju, ale nawet jeśli żartować sobie w ten sposób, hit dobrze zniósł próbę czasu. A w tej wersji może nawet zyskał. Na koniec hołd dla filmu „La Jetee”, też zaskakująco dobrze znoszącego próbę czasu, przynajmniej w obrazku. Słyszałem na miejscu trochę utyskiwań na muzykę Kode9 towarzyszącą pokazowi. Rzeczywiście, był trochę nie w swoich butach. Ale ja się nie nudziłem.

Następnego dnia w sali Mangghi (tym razem zamkniętej, co bardzo dobrze posłużyło akustyce) mogłem się poczuć trochę staro. Jakoś tak się działo, że Manggha gromadziła najmłodszą festiwalową publiczność, a unsoundowe hasło o chwytaniu muzycznej teraźniejszości zanim stanie się przeszłością wyjątkowo dobrze odnosiło się do wykonawców z Not Not Fun. Ich muzyka brzmi tak do przodu, jak gdyby właśnie układali te kawałki na naszych oczach i uszach. Spóźniłem się na Sex Workera, ale zobaczyłem go potem w większym składzie na koncercie LA Vampires – wieńczącym cały popołudniowy set, bardzo energetycznym i satysfakcjonującym. Wcześniej bywało różnie. Zarówno na koncertach Dylana Ettingera, jak i Marii Minervy, momenty były, koncepcja grania w tłumie publiczności, bez podwyższonej sceny, też jest fajna – ale jedno i drugie na piętnaście minut. Jest więc w NNF – której wykonawcy mocno się zmieniają w czasie – urok wiecznej nowości, ale zarazem i tymczasowości.

Poczucia tej ostatniej nie było natomiast na pewno w Muzeum Inżynierii (gdzie się podział tramwaj, a w nim zwyczajowy merchandising?!). Chris & Cosey zabrzmieli bardzo aktualnie, choć nie był to porywający koncert. Cosey Fanni Tutti nie zaprezentowała na scenie jakiejś kolosalnej wartości dodanej do zimnych rytmów generowanych przez swojego życiowego partnera. No ale unosił się nad tym powiew wielkości Throbbing Gristle. Szkoda, że po śmierci Christophersona nie będzie okazji zobaczyć ich w komplecie. Z kolei John Foxx z zespołem The Maths (dwie dziewczyny po bokach, a z tyłu perkusista, którym okazał się Benge, bardzo ciekawy twórca elektroniki także w wydaniu solowym) byli prawdziwą bombą. To new romantic co się zowie, z samego nowofalowego prawzorca gatunku – Ultravox, Human League, Gary Numan itd. Owszem, nostalgiczny powrót z jednej strony, ale przede wszystkim dowód, że jeden zmyślnie dobrany syntezator z niczego nie zrobi lat 80. Foxx pokazał (posiłkując się nowymi kompozycjami z The Maths oraz starymi utworami solowymi i z okresu pracy w Ultravox), że „eightiesy” były całą zapomnianą sztuką. Że tanie brzmienia simmonsów w połączeniu z błądzącymi pod partią wokalną syntezatorami i z wykrzykiwanym refrenem, jeśli zostaną przedstawione z odpowiednią dawką pewności siebie i sprawności, mogą jeszcze ożyć i skleić się w coś, co nie będzie tylko tandetną pocztówką z przeszłości. Słowem – tego dnia ten człowiek okazał się w swoim zacofaniu ogromnie postępowy. Nie byłem szczególnym fanem ani znawcą solowego Foxxa, ale zmusił mnie do zainteresowania swoja dyskografią.

Niedzielnych koncertów już nie widziałem, zatem przedłużę sobie Unsound, wsłuchując się w nowego Jacaszka, płytę leciutko nierówną może, ale pełną rzadko dziś spotykanej w tej branży energii. W kilku miejscach po prostu rewelacyjną. „Glimmer” podoba mi się po kilku dniach słuchania coraz bardziej, z elektroniką znakomicie współgrają tu klarnet basowy i klawesyn, a całość unika klisz, w które zdążyła już obrosnąć scena neoklasyczna. Nie jest to może koncept na miarę „Pentral”, ale pod względem czysto muzycznego efektu – rzecz nie gorsza. A może nawet najciekawsza w odbiorze – szczególnie dla kogoś, kto Michała Jacaszka jeszcze nie zna. Już teraz warto się też zainteresować pomysłem festiwalu C3, który od końca listopada przejedzie kolejno przez Berlin, Essen i zawita do Gdańska. A dobrze zorientowane osoby na miejscu donosiły mi, że i ten krakowski, unsoundowy występ Jacaszkowi wyszedł. Miło, że na zamknięcie takiego (międzynarodowego bądź co bądź) festiwalu możemy sobie pozwolić na duży projekt polskiego artysty, a wcześniej również Polacy z LXMP są przyjmowani z takim entuzjazmem. Może to jest ta druga myśl wynikająca z festiwalu – poza tą oczywiście, że Toffler nie zestarzał się zbytnio przez 40 lat. Rozwoju polskiej sceny muzycznej nawet on by nie przewidział.

JACASZEK „Glimmer”
Ghostly/Gusstaff 2011
8/10
Trzeba posłuchać:
„Dare-gale” na początek – koniecznie posłuchajcie tego, co poniżej, bo już dla jednego utworu warto czasem kupić płytę. Całość wychodzi na początku listopada!

Jacaszek – Dare-gale by ghostly