Kościół i Manggha

Wczoraj w kościele klęczeli tylko fotoreporterzy, no może jeszcze kamerzyści (ci to prawie kładli się krzyżem), może dlatego, że nie było przed czym padać na kolana – powtórki z niezwykłego zeszłorocznego Tima Heckera nie było. Ale fakty są takie, że ubiegłoroczny koncert w krakowskim kościele św. Katarzyny w ramach Unsoundu był olśnieniem, naprawdę rzadkim przykładem momentu, kiedy wszystko – miejsce, klimat, muzyka, publiczność – zagrało perfekcyjnie. Co nie znaczy, że tym razem nie było ciekawie.

Czwartkowy koncert otworzyli muzycy norweskiego Deaf Center, Erik Skodvin na gitarze i wiolonczeli oraz Otto Totland na fortepianie. Plus efekty, przetworniki i laptop. To był występ krótki i zwarty, niespełna 40-minutowy, przemyślany, bez wchodzenia sobie w drogę, bardzo ładnie zakończony solowymi wejściami jednego i drugiego z muzyków. Widziałem dotąd na żywo tylko Skodvina (jako Svarte Greiner) i wówczas usłyszałem tę samą dyscyplinę. Niezwykle sprawny muzyk, gdy idzie o oryginalne techniki gitarowe. Z kolei Totland to siła spokoju i powściągliwości. Wiedzą, czego chcą, i nie tracą nad tym kontroli ani na moment.

Przeciwnie rzecz się miała z triem Loderbauer-Villalobos-Walumrod. Syntezatory i preparowany fortepian w dość abstrakcyjnej, momentami tylko układającej się w jakiś rodzaj dialogu formule. Ich występ był do pewnego stopnia muzycznym odpowiednikiem psychodelicznej sekwencji z „Odysei kosmicznej” Kubricka – jedni załapują się na to jako na fajny trip, dla innych minuty rozciągają się w godziny. Tutaj półtorej godziny mogło dla niektórych trwać co najmniej o pięć godzin za długo. To kwestia, czy jesteśmy w stanie odebrać koncert z satysfakcją, jeśli po prostu składa się z ciekawych dźwięków, ale rozłazi w szwach, gdy chodzi o formę całości. Problem koncertu zaczął się na pewno na płycie i wynika z braku precyzyjnego pomysłu na przetworzenie katalogu ECM-u. Czemu się specjalnie nie dziwię, bo to stylistyka mało podatna na remiks. Jednocześnie charakterystyczna i ulotna. Moja odpowiedź na pytanie, czy byłbym w stanie odebrać ten koncert z satysfakcją, jest jednak znacznie prostsza: owszem, gdyby trwał trzy razy krócej.

W sali Mangghi dość dokładnie prześledziłem tylko dwa występy. Sun Araw, na który to zespół czekałem wczoraj najbardziej, zagrał bardzo narkotyczny koncert, w którym zgubiła się trochę fajna, urozmaicona rytmika ich poprzednich płyt na rzecz ciężkiego, dubowego transu klawiszowo-gitarowego. To zabawne o tyle, że Sun Araw nie musieliby nawet inspirować się dubem, żeby zabrzmieć w ten sposób w tym miejscu – sala jest bowiem takim generatorem niskich częstotliwości (drewno wszędzie = bas wszędzie), że zrobiłaby dub z dowolnego artysty. Trans trzymany był mocno w ryzach dzięki odpalanym przez lidera podkładom – i dobrze, bo dzięki temu grający głównie na gitarach muzycy w liczbie trzech mogli spokojnie poddać się hipnotycznemu działaniu własnej muzyki i odlecieć dalej niż publiczność. A że wcześniej pochłonęli najwyraźniej jakieś środki znieczulające, zawodzący w paru momentach sprzęt nie wyprowadził ich z równowagi – ani na manowce. Dograli do końca, w finale naprawdę zasługując na brawa.

No i Hype Williams. Ominęli mnie na Offie, ale wczoraj doszło do nieubłaganej konfrontacji. Gdyby byli bardziej, hm, wyrafinowani muzycznie, można by im było przypiąć etykietkę basowego My Bloody Valentine. Widoczność na scenie – jakieś 10 proc. Wszystko w dymie. Stroboskop non-stop. Ryk na niskich częstotliwościach – masakryczny. Wytrzymałem z przodu 20 minut. Tyle że HW albo są kompletnymi muzycznymi ignorantami, albo robią po prostu happening. Względnie jedno i drugie naraz. Sztuki w tym jest dużo (włącznie z małymi zadaniami aktorskimi dla dziwnego faceta siedzącego przez cały koncert na głośniku, dodatkowych osób pokazujących się na scenie – włącznie z tą na pierwszym planie, przez cały czas ćwiczącą na bieżni), prowokacji całe tony, granicząca z prostactwem surowość pomysłów muzycznych daje po twarzy (podobno na Offie mieli gęste brzmienie – Unsoundowy występ temu przeczył), ale na kolejny koncert bym się nie wybrał. Wrażenia z pozostałych występów znajdziecie na Niezalu.