Spokojnie, to tylko przeziębienie
Mniej więcej dwadzieścia lat temu o tej porze roku ukazywały się kolejno: „Ten” Pearl Jam, „Nevermind” Nirvany, a potem „Badmotorfinger” Soundgarden. Parę miesięcy wcześniej – jedyny album Temple Of The Dog. I jeszcze druga duża płyta Mudhoney. Słowem: grunge. Nie miałem MTV, więc wejście w temat – biorąc pod uwagę ówczesne polskie media – nie było gładkie. Na szczęście powstające Radio Wawa, jedna z pierwszych komercyjnych stacji w Warszawie, zarzynała „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, a Grzesiek Kszczotek w świeżo powstałym „Tylko Rocku” (też właśnie obchodzącym dwudziestkę, choć już w zupełnie innym kształcie i pod innym tytułem) entuzjazmował się albumem „Ten” do tego stopnia, że po prostu musiałem być na bieżąco.
Wczoraj cała ta historia stanęła mi przed oczami na premierze kinowej (w październiku wchodzi na DVD) dokumentu o grupie Pearl Jam „Twenty”. Oglądałem ten film w pełnej sali wypełnionej zaskakująco młodą widownią, rozsiewając po drodze wirusy, bo poszedłem tam przeziębiony i z gorączką. Ale już koło połowy poczułem się lepiej – widać historie sprzed 20 lat jednak zawsze zaspokajają potrzebę pokoleniowej nostalgii, a ta leczy choroby (bo że pomaga, to udowodniono naukowo). Przypomniało mi się, że w 1991 wolałem album Pearl Jam od Nirvany – i ten film zdecydowanie pokazuje, dlaczego tak było. Pearl Jam i wcześniej Mother Love Bone wyraźnie wychodzili od metalu i bluesa. Zmarły tragicznie Andy Wood miał chyba więcej wspólnego z Guns N’Roses (w czym żaden wstyd – poczytajcie, jak coming outu w tej dziedzinie dokonuje dziś dziennikarz „Guardiana”) niż z punkową surowością wczesnej Nirvany albo Mudhoney. A ja też w latach 80. wychowywałem się bardziej na metalu niż punku. Po seansie wróciłem do domu z małżonką, która była fanką Pearl Jam dłużej niż ja (mnie przeszło zaraz po „Ten”) i puściliśmy w ramach afterparty koncert „Live In Reading” Nirvany z roku 1992. Trzeba przyznać, że wrażenie jest piorunujące. Z dzisiejszej perspektywy Nirvana jest ciekawsza, ale jedno mają wspólne z grupą Eddiego Veddera – nastawienie na show, granie na żywo. I może mimo obłędnych rozbieżności muzycznych w obrębie tak zwanego grunge’u wystarczył ten aspekt nastawienia na prezentację żywej, brudnawej muzyki rockowej publiczności, którą lata 80. wymęczyły swoim syntetycznym charakterem? Stąd też pewnie te tragiczne zderzenia zarówno Nirvany, jak i Pearl Jam, ze sławą i ciśnieniem na stadionowe koncerty.
Zaraz na początku długiego, ale bardzo sprawnie zmontowanego filmu Camerona Crowe’a jest scena, w której muzycy Mother Love Bone filmują się przed koncertem The Cult. Oczywiście, ten zespół też musiał być jakimś punktem odniesienia w elektronicznych latach 80. I zaraz przypomniało mi się, gdzie też ostatnio słyszałem echo Astbury’ego i spółki – podobnie zresztą jak ślady muzyki Mudhoney, Soundgarden, tudzież starych hardrockowych formacji, na których się grunge’owcy się wzorowali (Black Sabbath!). Włącznie z Motorhead chwilami („Rudolf”). Otóż usłyszałem to wszystko na płycie warszawskiej grupy The Stubs, która zadebiutowała właśnie w niezłym stylu w barwach Anteny Krzyku. Dzisiejszy spóźniony wtorkowy wpis nie będzie więc zwykłym retrowtorkiem, bo zachęcam do zapoznania się z materiałem całkiem nowym, tyle że kompletnie zamkniętym w muzycznej przeszłości. Nie wystawiłbym chłopakom maksymalnej noty, jak Robert Sankowski w „Dużym Formacie”, ale na pewno po The Black Tapes mamy kolejny fajny młody garażowy zespół w stolicy.
W każdym razie dreszcze nie opuszczały mnie w czasie wczorajszego pokazu filmu „Twenty”. Tyle że zawsze mogę je zrzucić na karb przeziębienia.
THE STUBS „The Stubs”
Antena krzyku/Opensources 2011
7/10
Trzeba posłuchać: Zanim się obejrzycie, zdążycie w całości, bo to 27 minut muzyki.
Komentarze
Drugi album Niravny nosi tytuł „Nevermind”, a „Smells…” to singiel. Wolałem Nirvanę od PJ:-)
Wprawdzie płyty The STUBS nie słyszałem i pewnie nie przystąpię do wysłuchania, ale odniosę sie do wątku o NIRVANIE i PEARL JAM. Grunge był chyba łabędzim śpiewem muzyki rockowej. Już nigdy potem muzyka rockowa nie stala się tak istotna dla młodego pokolenia. Nie chodzi mi tylko o samą muzykę, ale pewnego rodzaju filozofię jej istnienia. Nawet jeśli uznamy grunge jako wtórny melanż psychodelii hipisowskiej końca lat 60. oraz nurtu punk rocka z drugiej połowy lat 70., to miał on jednak pewien rys swoich czasów, rys śmierci i dekadencji tego wszystkiego, co wyniosło muzykę rockową na sztandary i barykady zbuntowanej młodzieży. Szkoda, że to umarło – bunt i muzyka rockowa… Natomiast album NIRVANY „Smells…” pozostaje, jako jedyny z grungu, w mojej dyskografii, i zawsze do niego wracam z wypiekami na twarzy, bynajmniej nie z powodów sentymentalnych, ale po prostu z powodu cudownej, szczerej muzyki…
Jeśli chodzi o surowość wczesnej Nirvany, to wg mnie jest ona raczej sabbathowa, a punkowość przyszła później.
I chyba pozdrowienia dla małżonki, bo to „Vitalogy” i „Vs.” najlepszymi albumami PJ były 😛
Postawiłbym tezę, że być może to ta metalowa frakcja wymęczyła syntetycznie. Z racji tych kilku lat różnicy mi tamte lata przyszło przyswajać sobie z pewnym opóźnieniem, więc chętnie posłucham tych, co wiedzą z pierwszej ręki. Punkowa, w sensie podejścia punkowa, raczej nie była nastawiona na pióropusze wystające z tyłków, tylko organizowała się sama w etosie DIY. Przepraszam, może to dlatego, że jestem świeżo po spotkaniu z Michaelem Azerradem, wpływ na pewno ma też świetny wczorajszy koncert Enablers w Powiększeniu. Ale z syntetycznym męczeniem Big Black, Fugazi, Husker Du, Sonic Youth czy Butthole Surfers raczej nie mieli.
Szybkiego ozdrowienia!
Oficjalnych przyczyn grunge’u wymyślono już chyba z tuzin – od zazdrości „pokolenia AIDS” względem wolnomiłosnych poczynań ich rodziców aż po preferencje pogodowe Seattle. W wymiarze czysto muzycznym mnie też zawsze wydawał się odpowiedzią przede wszystkim na tandetę hair metal, z którym gdzieś tam jednak mieli styczność poprzez rockowe pokrewieństwo.
http://userserve-ak.last.fm/serve/500/48386013/Steel+Panther+steelpanther+1.jpg
http://2.bp.blogspot.com/_eh7iKPTkwuY/S6zEYOQ_NvI/AAAAAAAAAco/PZ4vLUmtjOg/s1600/Whitesnake.jpg
http://i2.listal.com/image/355490/600full-motley-crue.jpg
Bo co im tam na dalekiej północy było do…
http://www.nme.com/images/09210_170946_village_people_1.jpg
(-:
@Bruce –> Wpisałem oczywiście tytuł singla zamiast LP.
brtk –> Fenomen Seattle polegał chyba na tym, że oni mieli kompleksy. Mam wrażenie, że czuli się w dużej mierze wsią w stosunku do Nowego Jorku i całego wschodniego wybrzeża, gdzie przez lata 80. szalał hardcore, DIY i wchodziły do muzyki gitarowej pomysły awangardowe. Ciekawe w filmie o Pearl Jam jest to, że ci kolesie z miejsca wyobrażali sobie swoja karierę jako zespołu zarabiającego pieniądze na pubowych koncertach, a jednocześnie podziwiali Fugazi. I sami wiedzieli, że na coś takiego ich nie stać – to taka prostacka konkluzja z filmu przynajmniej. A z tych kompleksów zrobili coś, co nieoczekiwanie przeskoczyło całe te katakumbowe lata 80. w kategoriach komercyjnych.
Zazdroszczę tego Azerrada. Mogłem Ci dać książkę z prośbą o autograf 😉
@Krasnal Adamu –> Ja tam na „Bleach” zawsze słyszałem więcej punka niż metalu, ale jedno z drugim się już mieszało już w połowie lat 80., biorąc pod uwagę różne wymyślne akcje typu S.O.D., które na pewno znali Cobain i koledzy.
@Rafał Kochan –> Łabędzi śpiew, zdecydowanie, przynajmniej jeśli do tego podejść przez pryzmat czystości. Ostatni tak czysto rockowy nurt. Taki dancepunk i inne modne nurty poprzedniej dekady to przy tym – jak by nie patrzeć – muzyka elektroniczna. 🙂
Też żałowałem, że nie wziąłem książki 🙂 a jednak zakup nowej za 15€ w kontekście świadomej konsumpcji, którą podszyty był cały cykl spotkań z m.in. Azerradem, Billem Drummondem czy Steve’em Ignorantem był mi nie w smak…
Wszystko zaczęło się jednak w Kalifornii (Black Flag, The Minutemen), Husker Du byli z Minnesoty, podobnie The Replacements – zespół o chyba najbardziej komercyjnych aspiracjach, Butthole Surfers z Teksasu, Mission Of Burma i Dinosaur Jr – Massachusetts, więc argument z kompleksem Wschodniego Wybrzeża trochę wydaje mi się wydumany. Szczególnie, że o ile się mylę, to przed Sub Popem w Seattle już prężnie działała K Records.
PS. Jedną z konkluzji Azerrada było, że nie ma czegoś takiego jak muzyka niezależna. Wszyscy jesteśmy zależni, bo wszyscy tworzymy sieć (w domyśle DIY). Bardzo jednak był skupiony na latach 80. i na pytanie perkusisty Screaming Females o to, jak to odnieść do teraźniejszości, czy dziś w dobie wszechobecnego sponsoringu ze strony koncernów tak się jeszcze da, nie był w stanie zadowalająco odpowiedzieć. Ale z Incubate Festival można wynieść przekonanie, że oddolnie można jednak nadal zdziałać wszystko i tworzenie własnej linii butów z korporacją, to nie jest to, o co w muzyce chodzi.
Sorry za tak długi offtopic. Piękny koncert Natural Snow Buildings.
Muzyka niezależna, jak kazdy termin, bedzie miał zawsze pewien stopień umowności. Mimo wszystko ja nie zgodziłbym się z AZERRADEM, ponieważ to, jak ja rozumiem ten termin, tutaj nie chodzi o to, że nie da sie utrzymywać w zawieszeniu ponad wszelkimi relacjami typu ARTYSTA-DYSTRYBUCJA WYDAWNICTW-ODBIORCA, tylko chodzi o to, że tworzacy muzykę są pozbawieni wszelkich mniej lub bardziej czytelnych nacisków komercyjno-marketingowych, które w obliczu przemysłu muzyki popularnej odgrywają zasadniczą rolę. Scena DIY czy MIEDZANARODOWA SIEĆ KASETOWA stwarzała warunki do takiego funkcjonowania dla wielu wykonawców i to wcale nie oznacza, że byli oni w tym momencie pozbawieni nieależnosci.
Film widziałem drugi raz, pierwszy raz byłem w zeszłym tygodniu, teraz wyciągnęła mnie narzeczona (nie to, żebym nie chciał iść jeszcze raz). I dochodzę do wniosku, że to bardziej film o radzeniu sobie ze sławą i próbach zachowania niewinności i niezależności niż prosta historyjka jednego zespołu. Świetnym post scriptum do wczorajszego seansu był niesamowity koncert Screaming Females, którzy dwadzieścia lat temu mogliby być jednym ze sztandarowych zespołów riot grrl.
I na koniec słówko o the stubs. Świetna płyta, black tapes wyrosła powazna konkurencja do miana najlepszego warszawskiego zespołu rokendrolowego.
PS. Mam nadzieję, że mnie nie zaraziłeś 😉
Bardzo dobry tekst! Życzę powrotu do zdrowia, a w międzyczasie zapraszam do lektury:
http://baraszko.blogspot.com/2011/09/happy-pearl-jam-day.html
Przepraszam, chyba nie wycieniowałem tego jak należy – myślę, że Azerradowi bardziej chodziło o zwrócenie uwagi na to, że odpowiedzialność za sprawne działanie czegoś, co chcielibyśmy dziś nazwać DIY spoczywa na każdym. Może to i lewacki aktwistyczny bełkot zamknięty w truizm dodatkowo strywializowany przeze mnie. Ale wydaje mi się, że choćby w związku z dyskusją wywołaną przez Sierakowskiego, która przetacza się przez Wyborczą od chyba wakacji, a którą śledzę dopiero od powakacji, warto przytoczyć ten głos.
A chodziło mi tylko o to czy to nie metal upupiał… 🙂
The Stubs – w kontekście grunge’u przypominam sobie składankę do filmu HYPE! (ten dokument o scenie Seattle) i tak mi się widzi, że ich piosenka mogła by spokojnie wejść w skład tej ścieżki – tylko po co dziś tak grać…
Cały ten grunge…tez zawsze wolałam PJ od Nirvany, mam paradoksalne wrażenie, że do Nirvany JESZCZE nie dorosłam, chociaż słuchałam jej przeszło 15 lat temu (raczej jednak zamknięty rozdział). Mimo że wymieniana jednym tchem z innymi sztandarowymi kapelami gatunku, mnie wydawała się jednak zawsze czymś osobnym. Za to grunge to nie tylko PJ czy Soundgarden (Badmotorfinger – to było dopiero coś!), ale cała masa artystów, którzy nadal ewoluują (weźmy chociaż Marka Lanegana, czy lepszy przykład – Buzza Osborne’a czy Trevora Dunna , a to tylko przykłady zupełnie z brzeżku), lub ciekawe projekty na pograniczu gatunków (Mad Season, Tuatara)…
Pozwolę sobie zaprotestować – określanie Buzza Osbourne’a jako ewoluującego muzyka sceny grunge jest dla mnie nadużyciem – The Melvins to inne miejsce, trochę wcześniej, inne korzenie, inna muzyka i chyba jednak trochę różni odbiorcy – od biedy można uznać jego osobę i zespół za patrona niektórych kapel z tego poletka.
Film chętnie zobaczę. Nigdy nie byłem takim die-hardem Pearl Jamu jak niektórzy ludzie z mojego otoczenia, ja wolałem Nirvanę. Zgłębiałem sumiennie dyskografie większości zespołów ze sceny „grunge” (dekadę z okładem temu żyliśmy w czasach, kiedy z łatwością można było wymienić swoje ulubione zespoły) – do większości nagrań nie wracam, ale wiele dobrze wspominam. DVD „Live at Reading” Nirvany sprezentowałem swojej dziewczynie na urodziny w tym roku, co by poczuła się trochę młodsza (oboje fanowaliśmy kiedyś) – oglądałem z wypiekami na twarzy.
@fuksja
Faktycznie trochę się rozpędzasz. Zaraz wymyślimy, że Kyuss to też był grunge – bo to przecież też renesans hard rocka, też czerpali z rocka psychodelicznego, na pierwszym albumie też mieli trochę punk rocka… A jeśli już traktować grunge jako gatunkowy zlepek (metal, punk, The Beatles), to wg mnie jego naturalnym następstwem był nu metal. To w kwestii ewolucji. A przecież jeszcze po drodze było Smashing Pumpkins. Też grunge czy następcy Guns N’ Roses? I, skoro cofnęliśmy się w czasie do Buzza Osbourne’a, gdzie w tym wszystkim umieścić Neila Younga? Kurczę, a z drugiej strony jakieś Nickelbacki… Może lepiej mi na to nie odpowiadać, bo to temat-rzeka i dyskusja donikąd.
Pearl Jam – dwa koncerty:
– genialny, mistyczny w spodku w Katowicach w 2001 r. (ten w drugim dniu )- bilet dostałem jakoś tak, nie byłem i nie jestem fanem tej kapeli, ale nastrój, serce do grania i kontakt z publiką wtedy – wielka sprawa.
– rok temu, Opener – już bez ścisku w gardle, ale te wspaniałe gitary , wokal i to coś za co się kocha Pearl Jam – serce do gry na żywo.
Niestety, z płyt jakoś tak sobie… lubię Mirrorball.
@koko –> Są fragmenty występu w Katowicach w filmie Crowe’a.
@wieczór
Napisz mi proszę jak to zrobiłeś że widziałeś film już tydzień przed premierą???
@wieczór –> W każdym razie nie miałem takiego zamiaru. Co złego, to moje dziecko, z przedszkola przyniosło 😉
@brtk –> Ta licytacja nie ma sensu. Bo Wschodnie Wybrzeże ma równie potężną reprezentację: Sonic Youth, Fugazi, Minor Threat, wcześniej scenę no wave czy wreszcie The Ramones, na których uczyli się muzyki członkowie Mother Love Bone czy Pearl Jam (o dziwo! – tak zeznaje ich basista). Masz rację: nie tylko Nowy Jork i okolice. Ale chodzi tutaj o coś innego: ostatni przed Melvinsami punkt odniesienia dla stanu Waszyngton to byłby chyba Jimi Hendrix. Ci wszyscy faceci (odnoszę się tutaj do filmu Crowe’a) mieli kompleks – niezależnie od tego, czy był to kompleks Nowego Jorku, Waszyngtonu (miasta) czy Kalifornii. Mówią o tym wprost. Słychać to na każdym kroku, choćby w aspiracjach (granie w pubach), a potem w zdziwieniu, gdy trafiali na stadiony. Ten kompleks, problemy ze sławą, lekka zaściankowość to były fundamenty cementujące jakoś scenę – no bo nie muzyka. A lata 80. nie ograniczały się do amerykańskiej sceny alternatywnej, więc przez „syntetyczne męczenie” rozumiem raczej repertuar MTV.
no właśnie, ten rozrzut inspiracyjny i wewnątrzgatunkowy.
ciekawą sprawą była możliwość przeglądu koszulek veddera. np. the cramps – raczej nie słychać ich w muzyce PJ, ale teraz lepiej rozumiem, skąd zacięcie eddiego do scenicznego demoliszn i himalaizmu.
kto miał vivę zwei, ten pewnie pamięta ten koncert:
tu tylko kawałeczek, mam gdzieś całość na vhs-ie.
czy to nie przypomina nieco impreza z okazji premiery ‚singles’?
W ‚twenty’ zabrakło mi trochę odpowiedzi na pytanie o stoczenie się w totalne przeciętniactwo po binauralu.
za to ścieżka dźwiękowa, której można posłuchać tu: http://muzyka.interia.pl/alternatywa/news/pearl-jam-na-dwudziestolecie,1684567,45
coś tam mówi.
posłuchajcie np. demo ‚need to know’ matta camerona, które koledzy ‚w jedną noc’ przerobili na totalnie nijakiego ‚fixera’. ręce opadają! nawet jeśli ‚need to know’ to raczej styl przynależny wellwater conspiracy.
jako stary grandżowiec, ale zaraz potem jednak pankowiec czekam jednak na rocznicę wydania ‚in utero’.
przy okazji – czy wiecie coś o filmie nirvany, który ma być wyświetlany w październiku? podobno była informacja na początku projekcji, a ja się spóźniłem na reklamy.
ps. a the stubs przeleciały mi przez uszy dość bezrefeklsyjnie. z blaktejpsami chłopaki mają wspólnego wydawcę, grafika i częściowo studio, ale czy to jest ten sam odcień rokerki? no nie wiem, no ale nie wychowałem się na metalu, jeno na rokerce ze seattle.
koncert CRAMPS (powyżej link znikł):
http://www.youtube.com/watch?v=KV7BEUgHK9A
@Maki: pokaz prasowy.
Jestem cały czas na bieżąco, ale się cofam, bo tak mi jest wygodniej. Dziękuję za ten Twój cały okres „przeziębieniowy”. Dzięki niemu udało mi się wrócić do … dreszczy. I przez bardzo długą chwilę przeżyć to jeszcze raz. Mimo to, na przekór sobie – zdecydowanie życzę zdrowia.