Muzyka środka jest na Saharze
Przez cały tydzień ja, człowiek Zachodu (nawet jeśli tego w bardziej wschodnim wydaniu), próbowałem się wyciszyć i odpocząć. Przeleciałem w tym celu sporo kilometrów, zużyłem masę energii i zetknąłem się z jednymi z najgorszych przykładów rozpasania kilku różnych europejskich społeczeństw dobrobytu. Czyli byłem na wakacjach. Kiedy po powrocie włączyłem telewizor i jako pierwszą wiadomość zobaczyłem reportaż z ogarniętej głodem Somalii, cały czar moich wakacji uleciał w ciągu dziesięciu sekund.
Piszę o tym dlatego, że tego typu próby skupienia się i wyciszenia są niczym wobec sytuacji tuareskiego zespołu z Sahary. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał tego wywiadu z Ibrahimem Ag Alhabibem, liderem grupy Tinariwen, znajdzie w nim między innymi taki fragment:
VOX: What are the challenges of recording in the Sahara?
IAA: For me, it’s concentration. The desert has many distractions. My family are there and they often need help to carry or fetch people or animals…
Warto się wczytać dalej, bo nawet jeśli to rozmowa mająca charakter „komercyjny” (na stronie producenta wzmacniaczy, których używa Alhabib), znajdziecie w niej niemało odkryć. W każdym razie facet ma problemy z koncentracją na pustyni – bez polityków walczących w kampanii wyborczej na antenie TVN24, bez centrów handlowych na wyciągnięcie ręki, kin i sal koncertowych, a nawet bez kawiarni za rogiem, pewnie także świeżej gazety, ba, bez Internetu! Co mogę na to powiedzieć. Ano tyle, że kariera Tinariwen, zespołu, który w kilka lat przeskoczył z egzotycznej sensacji do pozycji jednej z kluczowych grup jeżdżących po europejskich festiwalach i brylującego w czołówkach zestawień muzycznych, oparta musi być właśnie na sile tej koncentracji.
Z całą pewnością surowość brzmienia nie jest najmocniejszą stroną tej akurat spośród muzycznych grup Tuaregów. Hasło „pustynny rock” w ich wypadku definiuje się jako muzykę dość gładką w porównaniu np. z Group Inerane. I jeszcze bardziej gładko jest na nowym albumie „Tassili”, wyprodukowanym już po zachodniemu, w dodatku z udziałem zachodnich muzyków – pojawiają się tu, co już dość szeroko ogłaszano, członkowie TV On The Radio, a także Nels Cline z Wilco. Muzyka – dość bogata zresztą (świetne dęciaki w „Ya Messinagh”) – nie wywoła odrzucenia surowym brzmieniem. Ba, to jedna z lepiej brzmiących afrykańskich płyt, jakie kiedykolwiek słyszałem – ciepło, masywnie, przejrzyście. Mniej tu jeszcze przetworzonej gitary niż na poprzednich albumach Tuaregów. Głos Alhabiba poprowadzi nas przez całość ze spokojem, a chórki („Walla Illa”) zrobią wrażenie jeszcze bardziej zachodnich niż cała reszta. Wszędzie jednak czuć będzie trans i koncentrację w stopniu trudnym do znalezienia u zachodnich grup. Nie ma popisów instrumentalistów – liczy się przede wszystkim klimat całości. Snucie bez pośpiechu, w skupieniu muzycznej opowieści jest tu najważniejsze.
Tinariwen to już nie tylko historia o tym, jak młodzież na Zachodzie zaczęła szukać nowych, prawdziwych rockowych rebeliantów (ci muzycy, dorastający w obozach dla uchodźców w Libii, doskonale się na takich nadają) poza Europą i USA. To sytuacja, w której najbardziej oczekiwaną premierą tygodnia dla dużej części owej zachodniej publiczności jest już nie Red Hot Chili Peppers, tylko płyta z Afryki. Niektórych taki stan rzeczy może zaskoczyć, ale ja tam uzasadnienie widzę. Tak mało rzeczy może dziś pogodzić Thoma Yorke’a z Bono, a Carlosa Santanę z Henrym Rollinsem. A wszyscy ci muzycy cenią zespół z Mali, którego tekstów żaden pewnie nawet nie rozumie i który reprezentuje nurt saharyjskiego blues-rocka. Warto go więc szanować i nie należy bagatelizować jako sezonowej ciekawostki. Nawet jeśli traci zęby. Bo chyba paradoksalnie tu znalazłoby dziś finał poszukiwanie współczesnej muzyki środka.
TINARIWEN „Tassili”
Anti-/V2
7/10
Trzeba posłuchać: „Imidiwan ma Tenam”, „Ya Messinagh”, „Imidiwan Win Sahara”, „Iswegh Attay”. A poniżej klip „Tenere Taqhim Tossam”, który dokumentuje spotkanie Tinariwen i muzyków TV On The Radio. I dzięki któremu wiemy, że na Saharze kamery HD są już codziennością w równej mierze, co porządne studia nagraniowe.
Komentarze
tymczasem Tinariwen w stolicy już 22 października 🙂
Oczywiście. To jeszcze link do albumu w całości: http://www.npr.org/2011/08/21/139708091/first-listen-tinariwen-tassilirft=1&f=1039
Kiedy Ibrahimem Ag Alhabibem mówi o tym jak stworzył swoją pierwszą gitarę z pojemnika na wodę, kija i linki hamulcowej od razu przypomniał mi się Jack White z It MIght Get Loud gdzie jego przepis na gitarę składał się z deski, kilku gwoździ, drutu, no i … butelki po Coca Coli, no ale to było w Stanach… Najpierw ich słyszałem u Wojciecha Ossowskiego, a w zeszłym roku na Openerze. Już mam bilet na warszawskim koncert i czekam z niecierpliwością. Na Openerze to już była noc, dosyć chłodna a ze sceny biło od nich takie ciepło, słońce, radość z grania i jakiś taki tuareski spokój, zaduma, skupienie, trudno określić. Coś pięknego!
jeden z moich obecnie ulubionych zespołów, choć jeśli chodzi o tuaregów, to oprócz wspomnianych inerane bardzo polecam bombino (jego pierwsza płyta wyszła w sublime frequencies, co już samo w sobie jest bardzo poważną rekomendacją) i tamikrest, o którym, jeśli dobrze pamiętam, pisałeś już tutaj w zeszłym roku. i bombino, i tamikrest nagrali swoje drugie płyty w tym roku, obie są wyśmienite. nie zapominajmy też o terakaft, którzy również wydali płytę całkiem niedawno, bardzo blisko im do starego tinariwen, ale to pewni dlatego, że ich lider zakładał tinariwen z alhabibem.
co do samej płyty, jestem po jednym przesłuchaniu. podoba mi się bardziej od ich poprzednich płyt. na koncert oczywiście się wybieram (jeśli zostaną bilety w październiku). w tym miejscu chciałbym podzielić się radosną nowiną, ale chyba jeszcze nie mogę, więc milczę.
i na sam koniec, ja czekałem równie mocno na RHCP. wyszło ze mnie fanostwo pierwszej wody, choć byłem pewien, że już mi dawno przeszło. wybrałem się nawet na ich premierowy koncert do kina, a co. czuję się jak piętnastolatka 😉