Niekończąca się gra wstępna
Gdybym miał postępować tak jak opisywana dzisiaj grupa gra ze słuchaczem, dużo czasu minęłoby zanim w końcu wydusiłbym z siebie jakiś konkret na jej temat. Najpierw dla zbudowania nastroju postukałbym przez jakieś sześć do siedmiu minut w klawiaturę komputera, rozkoszując się tym, że przybywa mi literek na ekranie, robota się rozkręca i tworzy odpowiedni klimat. Po kilku wierszach dodałbym jeszcze parę – demonstracyjnie, jak w najbardziej przeciągniętych momentach w historii rocka (typu „Shine On You Crazy Diamond” Floydów) albo muzyki elektronicznej (typu „Blue Room” The Orb). Długość nie zawsze przechodzi w jakość, ale prawie zawsze robi wrażenie. W dodatku stukanie dobrze zastępuje myślenie, a jeśli nawet ostateczna puenta nie porazi czytelnika, to zawsze – drogą potwornego wysiłku – trafić można do Księgi Rekordów Guinnessa. Nie dalej jak dziś na zebraniu działowym w kulturze zastanawialiśmy się, ile gwiazdek wypada dać autorowi zakrojonej na wielka skalę powieści za samą jej objętość – w końcu okiełznać wątki na 600 stronach to nie lada wyczyn samo w sobie. Wyszło na to, że przynajmniej jedną.
Gorzej jeśli po tych siedmiu minutach mamy do sprzedania jakąś zgraną, banalną prawdę, taki paronutowy banałek na syntezator, a potem – żeby było wiadomo, że nie chodziło o jakiś żart czy pastisz – minutę archiwalnego wokalnego nagrania zmarłego Greka, którego publiczność zapewne nie znała (proszę ręce w górę, bo sam bym się chciał dowiedzieć), chociaż dla członków zespołu był na swój sposób ważny. Wnioskuję po podobieństwie nazwisk łączącym go z Lizzi Bougatsos, wokalistką z nad wyraz piskliwym głosem, która od pierwszych minut – a właściwie nawet przy okazji poprzedniego wydawnictwa „Saint Dymphna” – skojarzyła mi się z Anneli Marian Drecker (Norweżka od Bel Canto), zresztą i muzycznie mają tym razem sporo wspólnego z tamtą lekko cukierkową, a przy tym marzycielską syntezatorową estetyką. W całości płyty przełamują ją ornamenty wschodnich naleciałości (niczym u M.I.A.), sporo The Knife w nieco bardziej pretensjonalnej wersji, trochę R&B widzianego jakby przez pryzmat chillwave’owców, a do tego jeszcze ciut miłego tandeciarstwa w stylu Ariela Pinka. Ogólnie – dużo wszystkiego, co zresztą jest jedynym stałym łącznikiem stylistycznym z oklaskiwaną trzy lata temu płytą „Saint Dymphna”.
Wciąż jeszcze nie napisałem, o kogo chodzi, więc jeśli ktoś się jeszcze nie domyślił, informuję: Gang Gang Dance. Tak, tak, to ci, którzy zbierają w tym roku najlepsze recenzje w prasie specjalistycznej, u moich znajomych i moich autorytetów. To ci, z których Pitchfork robi nową Alice Coltrane (moim zdaniem bezpodstawnie), a do których ja się, cholera, po raz kolejny nie mogę do końca przekonać i to po absurdalnej liczbie odsłuchów. Najbardziej frustrujące jest to, że w najlepszych momentach (podniosłe wokalizy refrenu „Adult Goth”, naiwne „Romance Layers”, ewentualnie fragmenty „MindKilla”) muzyka Gang Gang Dance jest wprawdzie wciąż lekko kiczowata, ale jeszcze bardzo ładna. Jak okładki GGD. Rezygnacja z hałaśliwego grania opartego na powtarzających się w kółko pętlach, na rzecz bardziej swobodnego budowania utworów, gładszych tu i bardziej przystępnych – to zawsze jakiś pomysł, świadectwo tak zwanych poszukiwań. W tym wypadku jednak wydaje mi się, że na poszukiwaniach się kończy, muzycy brzmią, jak gdyby chcieli dojść do celu, ale w pół kroku zapominali dokąd szli. Nie mogę się uwolnić od przeświadczenia, że GGD są dziś zespołem idealnie uosabiającym ducha czasów, za to kompletnie niepotrzebnym jutro.
GANG GANG DANCE „Eye Contact”
4AD 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Adult Goth”, „Romance Layers” (najbardziej zwarty i najmocniej osadzony w R&B – wrzucam poniżej).
Komentarze
Po przeczytaniu, że ten kawałek jest zwarty (a jest tak zwarty, że nawet zwrotki jakoś nie mogą się w jego strukturę wcisnąć) chciałem sprawdzić, czy rozwarte nie są lepsze. Nawet są (chociażby właśnie „Adult Goth”), chociaż przy takim natłoku wysokich tonów to ja się i tak nie zrelaksuję.
A propos Greka – obie rączki grzecznie za krzesełkiem.
@Krasnal Adamu –> Rzeczywiście, jest coś nieznośnego z wysokimi na tej płycie.
Przesłuchałem nową płytę GGD i już wystarczy! Naprawdę nie rozumiem tych zachwytów niektórych recenzentów.Dla mnie to jak narazie jedno z większych rozczarowań 2011.
Ale o tym długim „niedochodzeniu” to chyba było głównie apropos „Glass Jar”? Mnie ten przydługawy wstęp mocno zachęca za każdym razem, kiedy słucham tej płyty, potem przychodzi pewne rozczarowanie. Cała płyta nie wydaje mi się rozwleczona – prawdę mówiąc przy pierwszym odsłuchu byłem zaskoczony, kiedy nagle się skończyła. Jeśli słucham czasem „osobno” jakichś tracków to „Romance Layers” -> „Sacer” – bardzo relaksujące. Z jednej strony jestem skłonny bronić tej płyty – dobrze słucha się jej w całości, wsiąkam w tę muzykę z dużą łatwością a tu i ówdzie pojawiają się motywy i motywiki, które wydają mi się interesujące. Z drugiej strony mógłbym dużo ponarzekać: mało tu momentów naprawdę ekscytujących (jak – żeby daleko nie szukać – przejście z pierwszego utworu i całe „First Communion” z poprzedniej płyty), „wschodnie” akcenty wydają się powoli zanikać, wiele melodii jawi mi się jako naiwne i kiczowate i naprawdę niepomysłowe, a gitary, które na poprzednich płytach wybijały z rutyny, znaczyły coś dla kompozycji (czasem w dość egzotyczny sposób) tutaj przeważnie oscylują sobie dość smutno w dość delayach i stanowią niezbyt ciekawe tło dla syntetyzatorów. Twoja ocena wydaje mi się dość trafna, a diagnoza postawiona w ostatnim zdaniu recenzji brzmi niepokojąco „możliwie-prawdziwie”.
(wykreślić drugie „dość” gdzieś tam w 2/3 wpisu – późna godzina… :))
Płytę z entuzjazmem kupiłem 20 minut temu w Amoeba Music Store w Los Angeles. Kopiuję ją do iTunes a w międzyczasie zajrzałem na tego bloga. No i straciłem zapał do jej słuchania.
@Krzysiek –> Oczywiście początek tekstu odnosi się do „Glass Jar”. Mnie rozwleczony wstęp też się często podoba – pod warunkiem, że do czegoś prowadzi. Reszta płyty w sumie nawet dość – żeby użyć po raz kolejny tego określenia – zwarta.
@Przemek –> Tak jak zastrzegałem – ta płyta zbiera doskonałe noty, więc na pewno warto sprawdzić samemu.
Z „Glass Jar” jest sytuacja o tyle zabawna, że to utwór niezmiernie Marillionowy – circa „Brave”/”Afraid of Sunlight”. Nawet zastanawiałem się przez moment, czy to nie quasi-cytat z tego pierwszego. No a Marillion dla wielu fanów GGD uchodzi, jak sądzę, za synonim zła. Tak samo będzie z nowym Bon Iver, które kończy się przecież Philem Collinsem.
A ja najpierw myślałem, że ta Pani jest z NYC, ale też z Japonii i parodiuje anime – wyszedł brak obycia 🙁 [ o nad -> z nad ]
Powiem niespecjalistycznie – mnie się podoba i to momentami nawet bardzo (choć jeszcze muszę się z tym osłuchać lepiej). Faktycznie trochę rozwlekłe, ale akurat pasuje mi do pogody. A i humor mi poprawia.
Ten przydługi wstęp jest po to, żeby paląc jointa tuż przed początkiem koncertu konkret zacząć grać już w stanie właściwym. Obserwacja empiryczna z soboty
Ale podobno nieszczególny ten koncert. Nie to, żebym się czepiał GGD na żywo, nie widząc go, ale tak słyszałem od osoby, która była.
Moim zdaniem solidny – były gorsze, były lepsze. Takie pląsanie w pastelach (jeden zawodnik był nawet specjalnie od pląsania), co zresztą jest pochodną materiału. Jestem zdania, że w tym przypadku także dla percepcji równie ważne jest właściwe przeczekanie tego przydługiego wstępu. Jutro rano na PopUpie będą zdjęcia z tego i innych primaverowych koncertów
Marillion circa Brave/Afraid jaki wymienił Mariusz, to mój ulubiony Marillion. Aż takiej analogii się nie doszukałem, ale z tą rozlewnością faktycznie jest coś na rzeczy. Najnowsza Eye Contact to najlepsze wydawnictwo GGD jak dla mnie, bardzo przyjemnie się tego słucha i można zauważyć, że gdzieś to idzie. Nie powala może aż tak, jak nam sugeruje hajp, ale jest dobrze. Zresztą, co dziś się nie hajpuje. Dziennikarze zeszli na psy trochę w tym wypadku – cokolwiek wychodzi od artysty choć trochę obiecującego/dobrze zapowiadające się, to zbiera niesamowite noty, tak jakby na siłę starali się tworzyć nowy kanon.
a dla nie jedna z ulubionych plyt roku. jak juz tu gdzies zreszta pisalem.
glass jar rewelacyjne, potem mogloby byc momentami ciekawiej (vide Chinese High), ale generalnie jest lepiej niz dobrze. koncert w tym roku musialem sobie odpuscic, z racji potomka swiezo narodzonego, ale pamietam rowno 2 albo 3? lata temu widzialem ich 1ego czerwca, po poprzedniej plycie, w barfly chyba i wypadli swietnie. a pamietam bo 1ego czerwca mam urodziny:) wiec koncert byl jaknajbardziej urodzinowy. moze dlatego mi sie tak podobalo?
u mnie 8/10
„Aż takiej analogii się nie doszukałem, ale z tą rozlewnością faktycznie jest coś na rzeczy.”
Na przykład:
http://www.youtube.com/watch?v=L_bkNR-zOn8&feature=player_detailpage#t=15s
vs.
http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=KfOBcne-Mg0#t=225s
albo
http://www.youtube.com/watch?v=N2nZmj1So4Y&feature=player_profilepage#t=185s
Odejmijmy wokal i 17 lat klawiszom i kto wie, co wykazałyby blind testy.
@marcinchleb –> Wszystkiego najlepszego w takim razie! 🙂
dziekuje.
Owszem, GGD wk…ia. Ale wydaje mi sie, ze suckowanie ich z tego powodu jest nie do konca OK. To bardzo solidnie zbudowany album. Pamietam, dawales siodemki polskim kapelom twierdzac, ze to w uniwersalnej skali. Mysle ze gdyby Polesi nagrali album na takim poziomie wszyscy piali by z zachwytu. Porownania z Marillionem sa boskie! 😀
„Nie mogę się uwolnić od przeświadczenia, że GGD są dziś zespołem idealnie uosabiającym ducha czasów, za to kompletnie niepotrzebnym jutro.”
To raczej komplement w dobie zespołów tak nieuosabiających swoich czasów, jak i niepotrzebnych jutro. GGD nigdy nie pretendowali do rewolucjonistów, czy nawet ważnego zespołu współczesnej muzyki. Chyba, że w oczach recenzentów. Myślę, że bliżej im do AC, i ich: „Gramy muzykę, jaka nam się podoba. Nic więcej.”
Ogólnie rozwleczony wstęp mi się podoba, a z każdym przesłuchaniem płytka zyskuje. Tylko ja ogólnie kibicuje GGD, więc mojego głosu nie brać pod uwagę:P
@vlad.palovy –> Dawałem, dawałem – i to w większości były płyty, których wolałbym słuchać w miejsce GGD. A porównania z Marillion uświadamiają mi, że przynajmniej jestem konsekwentny (akurat tego epizodu w dziejach Marillion nie lubiłem).
@A –> Animal Collective to moim zdaniem przykład dokładnie odwrotny – grupa, która ścieżki wyznacza, która ma ogromny potencjał po każdym względem. Też mi się zdarzyło lekko przyatakować hajp wokół „Merriweather Post Pavillion”, ale AC będzie się słuchać i za 20 lat. Oni stworzyli scenę, w obrębie której zespoły pokroju GGD mają szanse przeżyć.
@BC – > Rzeczywiście pamiętam (dość niesłuszny moim zdaniem) „atak” na MMP, wówczas po raz pierwszy (w tak dużym stopniu) kwestia oczekiwania/oceny recenzentów, praktycznie wszędzie wybiła się ponad samą muzykę. Abstrahując od (niezwykłej, dla mnie genialnej) jakości ich muzyki w wywiadach (odkąd pamiętam) utrzymywali, że grają tylko taką muzykę jaka im się podoba.
Sytuacja powtarza się w przypadku GGD, z jednej strony peany na cześć geniuszu, z drugiej strony skupianie się na udowadnianiu jego braku. Wydaje mi się, że płyta stoi gdzieś z boku tego całego zamieszania. Przede wszystkim nie jest tak słaba, ale i tak dobra jak ją malują. O to kolejna świetna płyta w słabych latach muzyki, jakby przenieść ją kilka lat wstecz, prawdopodobnie przeszła by niezauważona, ale na dziś dzień trudno mi wytypować lepszą płytę A.D. 2011 ( – oczywiście moja opinia, mi odwołania, inspiracje, itp. nie przeszkadzają, a wręcz cieszą)
P.s. w kontekście hajpu na animali, ciągle podtrzymujesz swoją opinię: „…moja ocena debiutu Fleet Foxes, którą podtrzymuję i więcej nawet – jestem przekonany, że w ciągu dwóch najbliższych albumów grupa z Seattle udowodni, że potrafi zmieniać muzykę pop.”
– nie żebym się czepiał, czy coś (jakkolwiek to brzmi:P) – po prostu jestem ciekaw opinii o nowym FF, jeszcze nie słuchałem a nie wiem czy warto kupić:P
@A –> Co do MPP – tam chodziło o różnicę między „świetny” a „epokowy”, drobiazg w sumie z dzisiejszej perspektywy. Co do FF – po przesłuchaniu płyty podtrzymuję, strasznie mnie dalej kręci to, co robi ten zespół. 🙂
Jeśli chodzi o GGD, to jestem bezradny trochę – słuchałem wielokrotnie i nie zdołałem ich do końca polubić, chociaż pewnie coś w tym jest.
Fleet Foxes mnie nie przekonali debiutem, więc nie oczekuję tego od drugiej płyty, której przesłuchanie ciągle przede mną. Wrażenia z jedynki mam takie: lepiej posłuchać CSN&Y (którzy nawiasem, ha, mówiąc też mnie za bardzo nie kręcą).
a GGD jaram się okrutnie. Słucham i słucham, ale mimo tej podjarki,”Saint Dymphna” lepsze, bo konkretniejsze, a ja nie cierpię rozwlekłych płyt(wyjątek – nowe Fucked Up)
@A: co do tegorocznych płyt, polecam sprawdzić Bombino – Agadez, album chyba jeszcze lepszy niż to, co wydał dla Sublime Frequencies i A Hawk and the Hacksaw – Cervantine – najlepsza amerykańska podróbka Bałkanów, jaką słyszałem 😉
i wreszcie, mimo że minęły trzy dni, to ja ciągle przeżywam Selectora i koncert Crystal Castles, więc jeszcze raz ogromne dzięki Bartku za płytę 🙂