Jak (prawie) zagrałem na Euro 2012

Śniło mi się Euro 2012. Było dosłownie wszędzie i wyglądało jak atak Zbieraczy w grze „Mass Effect 2”: stadiony pojawiły znikąd i zupełnie nagle, wprawiając wszystkich w osłupienie, miały konstrukcję kojarzącą się z budowlami „obcych” i, o więcej, wyrosły w każdym mieście i miasteczku. Także w moim rodzinnym Wołominie, gdzie olbrzymi stadion – jak statek kosmiczny – osiadł pomiędzy budynkami, górując nad okolicą.

Na tym się jednak nie skończyło. Poczułem, że muszę iść na mecz naszych (który odbywał się – jak to we śnie – u mnie w mieście). Ba, z jakichś niejasnych przyczyn poczułem również, że sam mam w tym meczu zagrać (może sprawił to mój epizod w Huraganie Wołomin, sekcja inna, ale klub – jak by nie patrzeć – sportowy), więc wyszperałem w szafie stare szorty i ruszyłem w kierunku stadionu. Gdy minąłem dwie ulice, pojawiły się wątpliwości – czy aby na pewno mam grać, skoro nikt do mnie nie dzwonił z powołaniem do reprezentacji? Skoro nie było żadnego treningu? „E, tam” – pomyślałem. – „Najwyżej popatrzę, przynajmniej wpuszczą mnie jako byłego zawodnika”. Gdy minąłem kolejną przecznicę, byłem już niemal pewien, że nie gram, w tym meczu – uświadomiłem sobie, że mam 37 lat, a to dla piłkarza wiek emerytalny. Podchodząc do wielkich mostów zwodzonych, którymi sznury ludzi (znów jak w jakimś SF, tym razem filmowym) szły na stadion, zdałem sobie sprawę, że nie mam biletu, ani nie znam numeru telefonu, pod który mógłbym zadzwonić, żeby załatwić sobie wejście. Usiadłem więc na ławce pod stadionem. „Co mi tam, poczuję przynajmniej atmosferę meczu” – myślałem. Ale zaraz przyszła korekta: „To idiotyczne! Przecież niczego na tej ławce nie zobaczę”. I gdy zaczęło się widowisko, ruszyłem w drogę powrotną, żeby usiąść przed telewizorem.

Gdy trafiłem z powrotem do domu, uznałem, że nawet oglądać mi się nie chce. Obudziłem się zresztą po chwili i cały czar prysł. Po co oglądać mecz, w którym nie mogę wziąć udziału i w dodatku z góry wiem, jak się skończy?

Niektóre rzeczy z czasem przestają nas interesować, inne idą za nami cały czas. W moim wypadku piłka nożna to przykład tych pierwszych. Za to (tu przechodzę do omawiania płyty, więc ci, którzy zasypiają na samo hasło „Euro 2012”, mogą się obudzić) Amon Tobin był jedną z postaci, które prowadziły mnie w zupełnie nowy świat już w latach 90. I który dalej budzi u mnie emocje. Tym bardziej, że „Foley Room” z roku 2007, jego poprzedni album, okazał się bardzo udany. Wcześniej bardzo podobała mi się jego wizja muzyki do gry wideo „Splinter Cell”, poprzednio pasjonowały zagęszczone albumy z połamanymi rytmami w stylu „Supermodified”. Mało jest artystów, którzy po 15 latach od pierwszej płyty (liczę Cujo) ciągle są w awangardzie.

Od tej ostatniej myśli trudno się uwolnić, słuchając „ISAM” . Płyty słabiej jak na AT zrytmizowanej, bo – jak sam autor ocenia – „Jakie połamane rytmy? Hej, mamy rok 2011!”, skoncentrowanej na brzmieniach i nieistniejących, wirtualnych instrumentach, które Brazylijczyk tworzy na bazie sampli i obrabia z mozołem w domu. Z wokalami przetwarzanymi i transponowanymi do tego stopnia, żeby się wydawało, że śpiewają tu różne osoby – podczas gdy oryginalnie głos dawał tylko autor. Z pomysłami bardzo udziwnionymi, nawet jak na scenę elektroniczną, zahaczającymi o sonoryzm. Słowem: Amon Tobin jest ciągle w awangardzie, jeśli chodzi o inżynierię dźwiękową. Z etapu gramofonisty przeszedł płynnie na etap niezwykle sprawnej komputerowej obróbki dźwięku i przygotowywania nowych zestawów brzmień na bazie sampli. Wrażenie robią przede wszystkim sfingowane instrumenty smyczkowe – ani oryginał, ani syntetyk, do jakiego się przyzwyczailiśmy. Mam wrażenie, że to Amon Tobin, a nie Mark Fell (tu piję do wydanej właśnie płyty „Manitutshu”) powinien projektować barwy do nowych syntezatorów.

Amon Tobin nadąża też w kwestii inspiracji – przyznaje się na przykład, że inspirowała go grupa Noisia grająca współczesną odmianę muzyki drum’n’bass. Skądinąd wiadomo też, że z dubstepem jest na bieżąco (vide jego duet Two Fingers z Joe Chapmanem). Zresztą „dubstep” jako hasło pojawia się w jego kontekście od czasu do czasu – choć w tym wypadku raczej jako rodzaj drugiego bieguna, muzyka AT wciąż jest bowiem wyjątkowo złożona, bardziej niż (teoretycznie) słuchacz byłby w stanie wytrzymać. Jak słusznie zauważa recenzent Tiny MixTapes: „To muzyka tak gęsta, że Flying Lotus brzmi przy niej jak microhouse”.

Kompozycje Amona Tobina – to coś, co pewne zastrzeżenia pozostawia. W tej dziedzinie muzyk nie ułatwia życia fanom, a postronne osoby gotów wręcz wystraszyć. „ISAM” znów mogłaby być momentami perfekcyjną ścieżką dźwiękową, najpewniej do filmu lub gry SF, brazylijski elektronik jest mistrzem w tworzeniu atmosfery, ale na pewno nie melodii. Choć parę razy jest blisko idealnego balansu – w „Piece Of Paper” na przykład. Moim zdaniem idzie o krok za daleko w inżynierię w porównaniu z „Foley Room”, ale zarazem za tę kosmiczną technologię dopisuję mu punkt i chętnie pogadałbym z nim przy okazji o przyszłości muzyki, bo nie sądzę, żeby znalazł się dziś lepszy rozmówca.

AMON TOBIN „ISAM”
Ninja Tune 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
Po całości warto. Polecam niezwykle ciekawą wersję całości z komentarzem autora poniżej:

‚ISAM’ – Full album with track-by-track commentary from Amon Tobin by Amon Tobin

PS Pozdrowienia dla mojego wuefisty, który najwyraźniej pomylił mi się we śnie z Franciszkiem Smudą.