Phil Collins kontra Chaz Bundick
Ten pierwszy ogłosił właśnie, że ostatecznie przechodzi na emeryturę. Twierdzi przy tym, że nie odchodzi przy tym ze względu na kiepskie recenzje (czyżby?) i na to, że prasa z niego drwi (a pozwala sobie na drwiny – szczególnie na Wyspach). I nie dlatego, że czuje się niekochany i tak dalej, i tak dalej. Nie za bardzo chce mi się w to wszystko wierzyć, ale grubo ponad 100 milionów sprzedanych płyt (nie licząc albumów Genesis!) robi wrażenie i w sumie można Philowi tylko zazdrościć sytuacji. Miał w życiu niemało talentu i dużo szczęścia – może i dość, żeby zasłużyć na to, by jako 60-latek bez stresu mieszkać dziś w Szwajcarii, spoglądając przez okno na Jezioro Genewskie.
Śledzącym całą sprawę w Polsce należy się jednak słowo wyjaśnienia. Brytyjskie media i spora część muzyków obrazili się na Collinsa, gdy niedługo po sukcesie „Another Day In Paradise”, jednego ze swoich największych hitów – z ckliwym tekstem wzbudzającym wyrzuty sumienia wobec nędzy i bezdomnych na ulicach – Collins mocno krytykował ubiegających się o władzę laburzystów. Dlaczego? Bo chcieli zwiększyć podatki. W ciągu kilku lat wylądował w Szwajcarii – raju podatkowym. Wielokrotnie podkreślał potem, że zrobił to z miłości do trzeciej żony, która w tym kraju mieszkała. I że nigdy nie głosował na konserwatystów. Nie pomogło – przez lata wypominano mu hipokryzję.
Muzycznie Collins miał dobre momenty i w Genesis, i nawet solo, ale trudno o nudniejszy temat na rozprawkę, więc skoncentrujmy się lepiej na dużo gorętszym dziś Toro y Moi, czyli Chazie Bundicku, który na swojej drugiej płycie już rzeczywiście prowadzi zespół, a nie tylko nagrywa solo. Szukałem jakiegoś powiązania tych dwóch postaci i wpadła mi do głowy rzecz związana z młodzieńczymi fascynacjami muzycznymi jednego i drugiego. Dla Collinsa muzyka, której słuchał jako nastolatek, czyli hity amerykańskiej wytwórni Motown, okazały się kluczowe na tyle, że ich wykonaniami zamknął rok temu płytową działalność. Dla Bundicka (rocznik 1986) – gdy już ma do dyspozycji coś więcej niż sypialniane studio – punktem odniesienia staje się muzyka, której mógł słuchać dokładnie w tym samym okresie życia: nagrania Air i Stereolab z lat 1996-2000. Bundick miał 10 lat, gdy ukazywał się „Odelay” Becka, a 13, gdy wychodziło „Midnite Vultures”, przynoszące do muzyki Becka więcej Prince’owskiego ducha. Ci ostatni też są obecni na „Underneath the Pine”. Rzekome wpływy lat 60. i muzyki filmowej można odłożyć między bajki. TyM bierze od tych, co z tamtego okresu brali – inspiracje są zapośredniczone. Charakterystycznymi partiami podchodzącej wysoko gitary basowej („Got Blinded”), chórkami („Light Black”, „Good Hold”), to znów rytmicznymi akordami organów („How I Know”), nawet sposobem prowadzenia głównej linii wokalnej (znów „Light Black”), a czasem wszystkim na raz („Go With You”) Bundick przypomina Stereolab, z kolei w syntezatorowych orkiestracjach („Divine”, „Before I’m Done”, krótkie intro) aż nadmiernie kojarzy się z Air. Gdzie się podziała produkcja znana z poprzedniej płyty? Przetrwała po trosze w postaci rozbełtania w pogłosach poszczególnych nagrań – propozycje Air i Stereolab były dużo bardziej klarowne, zdyscyplinowane. No i te utwory powstałe z najwyraźniejszych, najprostszych inspiracji są na nowym Toro y Moi zarazem najlepszymi na płycie. Melodie bywają śliczne, miło się tego albumu słucha, więc jest znakomitą propozycją do weekendowego odbioru, ale skojarzenia niektórym będą bardzo ciążyć – dla autora „Underneath the Pine” są one pewnie nawiązaniem do klasyki, prehistorii, dla starszych od niego słuchaczy mogą się jednak okazać flashbackiem z czegoś, co wydarzyło się w muzyce – i zostało odmienione przez wszystkie gamy – całkiem niedawno. A to poczucie bywa frustrujące.
TORO Y MOI „Underneath the Pine”
Carpark 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „How I Know”, „Go With You”, ale również „Elise”, gdzie jest być może najwięcej Bundicka w Bundicku.
Komentarze
Wszystkiego najlepszego na emeryturze PHILLOWI COLLINSOWI. w kazdym badz razie lepszy perkusista, anizeli Ringo Starr. Nie mam specjalnego nabozenstwa do obu. Slyszalem, ze Ringo ze swoim ansamblem ma byc w Polsce.
A tymczasem dla milosnikow COUNTRY i POP. W Oslo 9 marca (blizej mnie) na scenie Spektrum TAYLOR SWIFT (ur.1989) ze swym superprofesjonalnym show. Wszystkie bilety wysprzedane.
Juz jako 15 latka miala kontrakt z RCA, obecnie nagrywa dla Big Machine (Nashville). Sprzedala ponad 19 miljonow albumow.Warto posluchac!
http://www.youtube.com/watch?v=QUwxKWT6m7U
„Muzycznie Collins miał dobre momenty i w Genesis, i nawet solo, ale trudno o nudniejszy temat na rozprawkę, więc skoncentrujmy się lepiej na dużo gorętszym dziś Toro y Moi”
Fachowy piwot retoryczny :)))
@Pablo Renato –> Inaczej musiałbym pisać, jak bardzo podobało mi się „Against All Odds” swego czasu. Ba, cały czas mam słabość do tej piosenki.
„Inaczej musiałbym pisać, jak bardzo podobało mi się “Against All Odds” swego czasu. Ba, cały czas mam słabość do tej piosenki.”
Bartku, to nawet nie guilty pleasure, to guilty-as-charged-and-sentenced-to-death pleasure!
🙂
… „guilty pain” raczej. „Phil In Furs”?
Nie wiem czemu ludzie tak czepiają się tego Collinsa, ot miłe, radiowe piosenki. Panie Bartku mam to samo z ‚Another day in paradise’. Psssst! Czasem słucham też Meatloaf, ale to mój sekret! 😉
Przed chwila skonczylem sluchac TORO Y MOI „Underneath the Pain” (Paw Tracks/Border Music) i….album jest dla „dansploszczadki” a kompozycjach jak „Still Sound” i „New Beat” Bundick pozenik syntetyczny hiphop z Bacharachem i jednoczesnie z Phillysoul. Wynik tego mariazu: Toro y Moi 2011 brzmi bardziej jak Animal Collective, anizeli Toro y Moi z 2010, Chyba bardziej popradio niz chillwave? Potezne elektrobeats, „latajace dywany” synth, klasyczna perkusja i akustyczne gitary….a wiec prawie disco.
„Meatloaf, ”
To całkiem co innego, on grał w „Podziemnym kręgu” i jako taki nie ma prawa być gp 🙂
jezu, ja też lubię „Another day in paradise”. gdzieś miałem the best of Collinsa i chyba odgrzebię…
Przeczytałem na skróty, więc będzie natematycznie połebkowo.
Najlepszym utworem Phila Collinsa było „Tomorrow Never Knows” – chyba od tego zacząłem słuchać The Beatles. A poza tym to the roof is leaking and the wind is howling… Jeszcze były dobre utwory, zanim zaczął śpiewać w Genesis, ale nie wiem, jaki tam dokładnie miał wkład w kwestii pisania.
Gdy czytam o emeryturze Collinsa, to z jednej strony wierzę, że może w końcu zajmie się na spokojnie, w domku w Szwajcarii swoją dziewczyną i tylko czasami będzie się pojawiał w talk showach, żeby ponawijać po francusku (w przeciwieństwie do Sylvestra Stallone, który we włoskiej telewizji potrzebuje tłumacza), a z drugiej przypomina mi się, że Ozzy Osbourne po raz pierwszy na emeryturę przeszedł już chyba prawie 20 lat temu.
Jako wielbiciel „Fight Clubu” pamiętałem nawet do niedawna, jak się tam Meat Loaf nazywał… O, przypomniałem sobie. Ja to mam jednak pamięć słuchową. His name is Robert Paulson. His name is Robert Paulson. His name is Robert Paulson…
Pamiętam też Phila Collinsa w „Miami Vice”. Zaraz, a może to Zappa tam grał? Wiem, obaj. Tzn. Wiki wie.
Ponadto zauważyłem, że kilka notek temu czytelnik zwrócił uwagę na brak książek na Polifonii. Myślę, że książki do słuchania by podeszły pod tematozakres. Np. dzisiaj jako pasażer samochodu byłem narażony na „Imię róży” w strasznie męczącej interpretacji. 3/10.
O, widzę w notce wzmiankę o moim ukochanym Becku, dawno nie słyszanym. To doczytam zaraz. Tylko po raz n-ty podśpiewam sobie coś z Lykke Li. Tym razem „sadness is my boyfriend”.
A skoro już o Genesis… Już za półtora miesiąca, w ramach kolejnego Thanks Jimi Festival, stary kolega Collinsa znany tu i ówdzie jako nieodchodzący jeszcze na emeryturę i biorący udział w reaktywacji Genesis w stopniu porównywalnym do Petera Gabriela Steve Hackett zagra z jednym ze swoich projektów [ http://www.heyjoe.pl/2011/02/thanks-jimi-festival-2011-dzien-pierwszy-hendrix-symfonicznie-i-steve-hackett-acoustic-trio/ ]. Rok temu mieliśmy Raya Wilsona, a teraz – Hacketta. To może za rok będzie Collins? 😉
Nie rozumiem – jaką hipokryzję mu wytykano? Bo z tekstu zupełnie nie wynika.
@ Krasnal Adamu 🙂
Tak, to byl Frank Zappa w jednym z odcinkow „Miami Vice” aktorstwo nie lepsze ani gorsza od Dona Johnsona. Znakomite pare slow Zappy z „weasel dust”…..
http://ourlatinamerica.blogspot.com/2007/09/video-of-day-weasel-dust-is-slang-for.html
pozdrawiam (deszczowo),Göteborg
Kurcze, a Sussudio?! Co za kawałek! Ostatnio odleciałem przy tym w Media Markcie, akurat leciało z głośników. 😉
Pomimo Disneyowskiego epizodu, paru głupich zagrywek (nie ma mnie w Genesis, jestem znowu w Genesis), beznadziejnej Dance Into The Light, ja tam Phila lubię i chyba mi tak zostanie. 🙂
@Szop –> Chodzi o to, że najpierw nagrał piosenkę o tym, jak to obok bogatych (którzy mają jak w raju) przemykają biedacy, a potem protestował przeciwko podatkom (które laburzyści chcieli zwiększyć, by przynajmniej w teorii wyrównywać szanse, przeciwstawiając się neoliberalnej polityce torysów), w końcu uciekając do Szwajcarii. Też bym go pochopnie nie oceniał po czymś takim, ale angielskie media uznały to za hipokryzję.
@ozzy & Krasnal Adamu –> I jeszcze Miles Davis w „Miami Vice”, w roli szefa domu publicznego!
@deafener
„Sussudio” już zawsze będzie mi się kojarzyło z Christianem Bale’em filmującym siebie w trakcie stosunku z dwiema panienkami w „American Psycho” 🙂
Po przesłuchaniu kilku kawałków Collinsa w internecie (jego starsze albumy mam na kasetach, a z odtwarzaczami tego nośnika u mnie nienajlepiej) miałem już napisać, że kiedyś znaczył dla mnie tyle samo co Queen ze świeżo zmarłym Mercurym i ma szansę znowu tyle znaczyć, ale potem stwierdziłem, że i tak wolę go brodatego, robiącego backing vocale w „The Musical Box” Genesis.
To chyba nie jest nudny temat na rozprawkę 😉
Dla mnie Toro y Moi to jakiś niezrozumiały hype. Koncert na Off Festiwalu bardzo przeciętny mimo szału fanów ze stolicy w pierwszych rzędach a płyta też nie powala. Czekam co napiszesz Bartku o nowej płycie LOW…
CHAZ BUNDICK….OK, ale tesknie raczej za kims innym….a mianowicie
DAVIDEM BERMANEM i jego SILVER JEWS. Tak, wole jenakowoz ten styl.
Pamietam, pamietam wspaniale „Tennessee” czy „Pretty Eyes”.
A tymczasem, przesluchujac rozne fragmenty z mojego archiwum bluesa
znalazlem oto tego holenderskiego wokaliste i harmonijkarza PIETERA
„BIG PETE” van der PLUIJMA ponizej wraz z weteranem Ianem Siegalem
na festiwalu w Antwerpii.
http://www.youtube.com/watch?v=f3qMjEDBss8
„Big Pete” nagrywa dla Delta Groove Production (tu tez moj faworyt Jason Ricci czy Sean Costello /1979-2008/ )
@Pablo Renato
Słuchanie ‚Two out of three ain’t bad’ w akcie desperacji w okresie jesienno-zimowej chandry to jednak dla mnie trochę wstydliwy temat 😉
@Krasnal Adamu
U mnie Lykke Li na przemian z najnowszą Adele, rewelacyjne albumy.
Co wy z tym Collinsem? Z Genesis lubilem tylko Briana Eno:D Sam zawiesilem psa na TyM’ie. Prawda jest co Bartek pisze, ale chce odszczekac. Mam wrazenie ze moze jeden star wiecej? Za to ze taki mlody, a juz w polowie lat dziewiecdziesiat i znakomienicie mu to wychodzi. Slucham jeszcze, prawie dlugi miesiac bedzie, wprawdzie tylko z szufla i z nowa plyta pojdzie pod noz. Przez ten czas nabralem troche szacunku, muza sie broni. Byc moze to nie jest dla staruchow ktorym muzyczne kolo zycia przekrecilo sie o 360 stopni. Chlopak jest mlody, po prostu przerabia klasyke. Kto jeszcze tak gra? Kid Loco – to z ubieglego wieku. Byc honest, CB or TyM, nagral gatunkowo swietna rzecz. Nie wiem jak to sie fachowo nazywa. Ale umarlo z koncem dziewiecdziesiatych, a dupstep to inna bajka zupelnie. Chwala zatem TyM’owi, jest szansa ze nastepna plyta moze uzupelnic Dj Kickstorie muzyki, albo skonczyc na sjescie lub smooth cafe 😀 Polecam Tahiti 80 i ich ostatniego albumu. Rewka! Dla mnie oczywiscie.
no proszę, mamy kolejną po Jamesie Blakeu ‚kontrowersyjną’ 😉 płytę zimy 2011. ten ‚niesamowity’, ‚zaskakujący’ 😉 Chaz Bundick!
zamiast rozmieniać się na drobne nad Toro Y Moi, polecam naprawdę cholernie dobry gitarowo-elektroniczny album:
Win Win – WIN WIN (2011 Republic Of Music)
z featuringami pań z Gang Gang Dance oraz Hot Chip.
ciekawe, czy doczekam się jakiejś uczciwej polskiej recenzji krążka ‚Matilda’ Stateless? przecież wydawcą jest Ninja Tune, który ma w kraju dystrybutora. nikt nie dostał promo tak doskonałej płyty? dziwne. na forach muzycznych krążą już legendy o tym wydawnictwie i opinie pt. „genialne!” 🙂 ale pewnie jak już napiszą, to będzie, że Stateless do bani 😉
inne dobre płyty 2011:
Frivolous – Meteorology (2011 Fauxpas) [nadal mistrz!]
Lucy – Wordplay For Working Bees (2011 Stroboscopic Artefacts)
Agoria – Impermanence (2011 InFine)
Kreidler – Tank (2011 Bureau B)
Amon Tobin – Chaos Theory Remixed (2011 Ninja Tune)
The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble – From The Stairwell (2011 Denovali)
!!!!!!!! Pare propozycji na nadchodzacy tydzien:
JENS LINDAHL – Fjern
BIKINI – R.I.P.
RA RA RIOT – Too Dramatic
PHOENIX – Girlfriend
THE EMBASSY – Lurking
JUPITER – Saké
Stateless jest nierowny.
w wątku o nowym Radiohead wspominałem o Statless. Płyta zdecydowanie intrygująca (wokal, smyki + elektronika)! Jednak mam ambiwalentne wrażenia gdy go słucham „Matildy” Z jednej strony jestem zachwycony, zaś z drugiej zakłopotany, tym jak ten materiał zmierza w stronę kiczowatej emocjonalności. Mam więc zagwostkę. A wy?
@Bartek Chacinski:
czy sympatyczny Michal Chacinski 🙂 , prezenter w TVP Kultura (kanal kablowy) jest Twoim bratem? Ciekawa audycja poswiecona niememu kinu szwedzkiemu i prezentacja filmu „Erotikon” (1920) rez. Mauritza Stillera (promotor Grety Garbo)
jak dla mnie nowy toro>stary toro. Poprzednia płyta jest przeładowana efektami, przez co nie mogę jej słuchać (wiem, wiem, to chillwave i tak ma być), bo strasznie mnie to irytuje. Za to na nowej płycie Bundick nie chowa dobrych piosenek za warstwą efektów. Ciekawe, jak wypadnie w Powiększeniu.
a jak już padł temat tegorocznych płyt, to wspomagając się rymem, bo pamięć już nie ta, wzorem sosnowskiego i ozzy’ego rzucę kilkoma tytułami:
boy friend – boy friend
a hawk and a hacksaw – cervantine
boubacar traore – mali denhou
sidi toure – sahel folk
Various Artists – Thai? Dai! The Heavier Side of the Luk Thung Underground
plum – hoax
Sadze, ze ludzie wciaz beda sluchac Collinsa, nawet wtedy kiedy juz nikt nie bedzie pamietal o „Toro y Moi”!
Jakież to ludzkie… ta bezinteresowna zawiść…
Anonimowi urzędnicy skarbowi dowartościowujący się tym, że chcą obłupić człowieka z talentem i kasą… Dla samej osobistej i anonimowej satysfakcji… Nigdy nie zaistnieją w historii… są tylko małymi fabryczkami kup robionych codziennie, jak 99,99% ludzi…
Ale wraz z mało znanymi politykami, śmiesznymi dziennikarzynami, potrafią zatruwać życie… tylko dlatego, że nic innego nie potrafią….
@gliwer –> przepraszam za zapędy edukacyjne, ale chyba powinien Pan się zainteresować funkcjonowaniem państwa. Także tym, za co Pana dzieci (jeśli Pan je ma) chodzą do szkoły i za co odśnieżają Panu ulicę w zimie. Nie mam jakiejś szczególnej słabości do urzędników, ale gdyby nie organizacja tego całego bałaganu wokół nas, to również tę kupę musiałby Pan (i ja) sprzątać po sobie samemu.
Collins jaki jest taki jest, ale to przede wszystkim perkusista. I to jeden z lepszych. I myślę, że nawet on sam tak uważa, a za śpiewanie wziął się przy okazji, tak hobbystycznie. A, że hobby się okazało bardziej dochodowe niż pierwotne zajęcie to już inna sprawa. Przypominam, że Eno uważał go w latach 70tych za jednego z najlepszych perkusistów tamtych czasów i stąd Collins gra na niejednej płycie Briana.
Ale chyba najbardziej lubię Collinsa za „Intrudera” Petera Gabriela i to brzmienie, które podobno wtedy wymyślili na spółkę z Lillywhitem. Mam straszną słabość do tego „atomowego” uderzenia, stąd bardzo mnie rusza „Mama” i – mniej – „In the Air Tonight” (i np: „Leave It Open” Kate Bush, ale tam już gra kto inny). A z takich Collinsowych guilty pleasures to „Take Me Home” i coś z Claptonem z „Rain” w tytule. Z późnych Genesisów to „ICD” i „No Son of Mine”. Tak w ogóle to „Wind & Wuthering” i „Trick of the Tail” to w mojej opinii ich najlepsze płyty. Gabriela wolę solo.
Phil kiedyś mi zaimponował, jak podczas bodajże koncertu na 50-lecie pontyfikatu królowej Elżbiety na scenie różni artyści się przewijali, a prawie wszystkim (przez chyba 5 godzin z małymi przerwami!) na bębnach przygrywał właśnie on. Grali tam m. in. Brian Wilson, Paul McCartney czy Joe Cocker. W ciągu tych 5 godzin Collins był na chwilę członkiem Queen (grali bez Taylora) i… Black Sabbath (z Iommim i Ozzym wykonali „Paranoid”). Poradził sobie i naprawdę podziwiałem kondycję.