Dziwny jest ten pop

To był dobry weekend dla Niemena. No, może tak naprawdę dla spadkobierców Niemena i dla jego pogrobowców. Sam Niemen, któremu na pieniądzach z ZAiKS-u pewnie już nie zależy, przewracałby się pewnie w grobie, gdyby obejrzał w weekend telewizję. W „Bitwie na głosy” zaśpiewali jego „Dziwny jest ten świat” pod dyrekcją Kupichy. W „Must Be The Music cośtam” (trudny tytuł jak na prime-time) a Polsacie też ktoś zaśpiewał „Dziwny jest ten świat”. W programie „X Factor” dzień później dla odmiany usłyszeliśmy wykonanie „Dziwny jest ten świat”. Jarek Szubrycht obszedł się już dość bezlitośnie z sobotnimi programami, ale muszę wrócić do tematu, bo:

a. Doszedł program niedzielny, w sumie najbardziej znośny (zgodnie z przewidywaniami), a jednocześnie najbardziej popularny (z pewnością).
b. Zabrałem ostatnio głos na temat nowej epoki jury, czyli ery talent-showów, jako gościnny felietonista magazynu na „M”, więc wypada zaproponować mały follow-up.

O „Bitwie na głosy” dużo napisał już Jarek. Dodać mogę tyle, że ten format powstał jako reakcja na sukces „Glee” i w Polsce, gdzie „Glee” zna mniejszość (i to ta, która TVP nie ogląda), nie ma sensu. Realizacyjnie zostało to skopane – wstawki reporterskie o dobieraniu zespołów są nudniejsze niż społeczne kawałki w „Ekspressie Reporterów”, rozmowy w studiu ciągną się w nieskończoność, wokalistów jest 120, a prowadzących, jurorów i dodatków tyle, że można się pogubić. Tylko kolor muchy Huberta Urbańskiego przypominający mi przez półtorej godziny, w którym banku mam pieniądze, trzymał mnie blisko rzeczywistości.

Jeśli „Bitwa…” była kuriozalnie napompowana i chaotyczna zarazem, to „Must Be The Music cośtam” robiło wrażenie castingu do „Disco Relax”. Mina Zapendowskiej, która wydawała się zdegustowana nie tylko tym, co działo się na scenie, ale też uwagami kolegów i koleżanki z jury, była jedyną rzeczą, która pozostanie mi w pamięci po tym wieczorze.

Na tym tle „X Factor” rozczarował już tylko trochę. Poza tym, że niczym się nie różni – poza drobiazgami w regulaminie – od „Mam talent”, strategia jest tu jasna jak słońce. Wojewódzki gra rolę jedynego członka jury, który ma coś do powiedzenia. Sablewska koncentruje się na powtarzaniu wyuczonej pewnie na castingu frazy „Jesteś dokładnie taką osobą, jakiej szukamy w tym programie”, ewentualnie „Nie jesteś osobą, jakiej szukamy w tym programie”. Kiedy schodzi z frazy, natychmiast popełnia popularne błędy językowe. Co mówi Czesław, dokładnie wie tylko on sam. W niedzielę, ewidentnie coś mówił, ale z tego, co wyciął reżyser, niewiele się dało zrozumieć.

Jeśli chcecie zapytać, po co to w ogóle oglądałem, odpowiadam: Bo tak wygląda dziś show biznes. Można to ignorować, ale wszystkie programy mają wpływ na sposób słuchania muzyki. Oczekujemy niewiele: poprawnego wykonania znanych melodii, bo jeśli już tylko czyste śpiewanie wywołuje u jurorów ciarki, to co musi robić zwykłym zjadaczom popkultury? Jeśli ktoś się czysto wydrze – do czego okazją bywa repertuar w stylu Niemena – ma niemal pewny awans do finału. A jeśli przy okazji jest dzieckiem lub osobą niepełnosprawną – zwycięstwo w kieszeni. Ciekawie ten wpływ ujął to John Aizlewood w magazynie „Q” (nr 3/2011):

Jeden z najbardziej intrygujących efektów x-factoryzacji muzyki popularnej to fakt, że głos odsunął na dalszy plan wszystko: gitary, produkcję, klawisze, teksty i nawet wygląd samego wokalisty.

Dlatego dziś pozastanawiam się, jakie szanse miałyby wydawane ostatnio wokalistki (nazbierało się trochę płyt – 2 z nich są już po premierach w Polsce, jedna jeszcze przed) w poszczególnych programach telewizyjnych. I co czyni z nich ciekawsze postacie niż tych czysto śpiewających amatorów z telewizora.

Lykke Li. Ta miałaby szanse w „X Factorze”, o ile nie śpiewałaby własnych piosenek. Ale to własny repertuar robi z niej artystkę. Wybitnym głosem nie jest, przy Klaudii Kulawik pewnie nie błyszczałaby wystarczająco mocno. Szwedzka, zamożna zapewne, a na pewno artystyczna rodzina, niezbyt oryginalna barwa głosu… Żartuję oczywiście. Przyznam jednak, że jej debiut – lubiany przez wielu znajomych – niesłusznie zignorowałem. „Wounded Rhymes” jest jednak płytą lepszą, bardziej mroczną, mocniejszą w sferze tekstów. To pewnie ten kierunek, w którym powinien iść pop, żeby odciąć się od tele-popu z programów typu „X Factor”. Pop w roli niszy? O tak, jak najbardziej. Wyobraźcie sobie, że taka Lykke staje przed jury i mówi, że inspirują ją filmy Jodorowskyego. Wojewódzki może jeszcze miałby jej coś do powiedzenia. Ale Łozo odparłby pewnie „A mnie ty inspirujesz”. A Grażyna Szapołowska rzuciłaby (na wszelki wypadek) „chapeau-bas”.

Agnes Obel. Ta z kolei ma już zupełnie nietelewizyjny styl. Muzyka jest za cicha, żeby zaistnieć w eterze pomiędzy reklamami. Uroda zbyt niebanalna i subtelna, żeby wytrzymać starcie z kamerą. Dunka (na którą trafiłem przy okazji by:Larmu, o czym pisałem tutaj) reprezentuje ten gatunek klasycznie wykształconych wokalistów-autorów, którzy emigrują z popu w kierunku baśniowych eposów w stylu Joanny Newsom. To nie jest muzyka refrenów, więc nie da rady jej zmieścić w dwuminutowej formule talent-show. W tej chwili – w wykonaniach w duecie fortepian-wiolonczela – brzmi to jeszcze bardziej klimatycznie. Już niedługo zresztą będzie można kupić tę płytę w Polsce i przekonać się samemu.

Rumer. Tu widziałbym największe szanse na przetrwanie w programie, bo Brytyjka pakistańskiego pochodzenia ma naprawdę wyjątkowy głos – sprawdziłaby się w repertuarze Niemena, a jakże. 😉 Ale z całą tą swoją wyjątkową, pewną i aksamitnie ciepłą górą Rumer woli śpiewać prostsze piosenki retro, wpisując się w kolejny nurt ucieczek przed telewizyjną konfekcją. Paradoksalnie czterdzieści lat temu nie byłoby problemu z pojawieniem się w TV z repertuarem w stylu Burta Bacharacha. Dziś ekran goni za nowością, gubiąc urok takich klasyków. No i potrzebuje tego wypierdu, o który apelowała Kora, a którego tamten stary pop był z założenia pozbawiony. Paradoksalnie, środki tej starej muzyki z list przebojów od lat 90. przejmują wykonawcy z tak zwanej sceny alternatywnej. Teoretycznie Rumer wchodzi w przestrzeń pomiędzy Norą Jones i Katie Meluą (skądinąd czy to przypadek, że wszystkie mają egzotyczne, nieanglosaskie korzenie?), co niektórych może odrzucić, ale na wieczór z rodziną sprawdzi się i tak lepiej niż kolejny odcinek „Bitwy na głosy”.

LYKKE LI „Wounded Rhymes”
Atlantic 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Love Out Of Lust”, a w praktyce całej pierwszej części płyty.

Lykke Li – Wounded Rhymes (Hype Machine Album Exclusive) by LykkeLi

AGNES OBEL „Philharmonics”
PIAS 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Brother Sparrow”.

Agnes Obel „Philharmonics” Album Teaser by PIASGermany

RUMER „Seasons Of My Soul”
Atlantic 2010
6/10
Trzeba posłuchać:
„Saving Grace”, „Aretha”, „Goodbye Girl”.

Rumer by Rumer