Największe single świata
Nie chodzi oczywiście o płyty wybitne. Raczej o te, które z powodzeniem mogłyby się stać singlami, bo albo zawierają materiał nierówny, albo męczący w całości, albo zbyt odtwórczy. Myślmy jednak pozytywnie: każda z tych płyt to 2-3 świetne utwory i dla nich warto się nimi zainteresować.
DEERHOOF „Deerhoof vs. Evil”
ATP 2011
6/10
Problem z Deerhoof nie jest nowy – fantastyczna grupa z bardzo oryginalnym brzmieniem, tyle że nie od dziś ma problemy z zebraniem równego materiału na całą płytę. Tak było nawet na ulubionej mojej płycie Deerhoof „Friend Opportunity”.
Propozycja singlowa: „Behold a Marvel In the Darkness” / „Super Duper Rescue Heads!”. W sumie oba ukazały się na singlach, tyle że oddzielnie.
Deerhoof – Behold a Marvel in the Darkness by Polyvinyl Records
CUT COPY „Zonoscope”
Modular 2011
6/10
Dawno już lata 80. nie były tak żywe, będzie pewnie z kilka miesięcy. Ta płyta w symulowaniu brzmienia OMD, Ultravox, Heaven 17 i New Order idzie jednak dalej niż inne. W najlepszych momentach robi kapitalne wrażenie supergrupy, w której sekcja z New Order akompaniuje Andy’ego McClusky’emu. I to bywa zabawne, choć męczy w większej dawce.
Propozycja singlowa: „Pharaohs and Pyramids” / „Take Me Over” z oryginalnego singla jako strona B. To z kolei nawet tytułem kojarzy się z „Down Under” Men At Work. Co dopiero muzycznie.
Cut Copy – Zonoscope by modularpeople
O północy zapraszam do Trójki na HCH, nie będzie akurat żadnej z tych płyt, ale niespecjalnie bym się tym przejmował.
Komentarze
Płyty o rekordowo dużej pojemności strony B w stosunku do strony A?
Może nie mam na to nastroju, a może jestem na to zbyt młody, ale zmęczyło mnie nawet w małych ilościach. Za wysokie częstotliwości.
Deerhoof – przy 0:33 przez kilka sekund miałem nadzieję, że oto nadszedł przełom. Jednak nie nadszedł.
Cut copy – straciłem nadzieję koło 15 sekundy pierwszego utworu, zacząłem przeskakiwać i w całości łyknąłem dopiero „Corner Of The Sky” razem z niesinglowej długości „Sun God” (wyciąłbym fragment 3:00-5:30, a wszystko późniejsze bardziej ścisnął).
A mnie właśnie nowa płyta Deerhoofa mocno chwyciła, mimo że zdecydowanie wolę ich sceniczną odsłonę, a niżeli studyjną. Fajnie się tego słucha od początku do końca, próbując zgadnąć z czym zaraz wyskoczą.
Wątpię, czy „przełom” ma wartość autoteliczną, niemniej jednak właśnie ten album jest, w porównaniu do chyba wszystkich płyt od „Reveille”, w najmniejszym stopniu „kolejnym albumem Deerhoof”. Bardziej popowy na wierzchu, bardziej eksperymentalny brzmieniowo pod spodem, nawet rytmicznie trochę inaczej wykorzystujący kosmiczne umiejętności Grega. Poprzednie płyty były wewnętrznie spójne brzmieniowo, ta nie jest. To wyskakiwanie co chwila z innym, które zachwyca Krzyśka, mi się też bardzo podoba – może to nie jest idealny pomysł na „album”, ale za to zrealizowany został na totalnym luzie i jednak zaskakująco. A koncertowo to jest skład wybitny, bez dwóch zdań
jak dla mnie Cut Copy z każdym albumem systematycznie ewoluuje. to nie są nowicjusze załapujący się na modne 80s. to raczej prekursorzy dance-indie, którzy nie wzięli się znikąd.
nie mogłem się powstrzymać, by wkleić tu swój artykuł z 2008 roku, tym bardziej, że Cut Copy są jedną z gwiazd tegorocznego openera.
TNIJ I KOPIUJ: MUZYKA ŚRODKA
Pierwszy live act Dan Whitford zagrał w Melbourne wraz z przyjaciółmi dla pięciu widzów. Po występie ekscytowali się myślą, że świetnie byłoby wyjść na scenę obok Daft Punk. Niecałe siedem lat później, w grudniu 2007 roku, Cut Copy supportowali francuski duet podczas trasy Nevereverland, grając dla pięćdziesięciotysięcznej publiczności. Nowa jakość indie-elektroniki nadchodzi z położonej na uboczu świata krainy kangurów.
W zasadzie to Cut Copy albumem „Bright Like Neon Love” rozruszali miejscową scenę dance-indie-electro, z takimi wykonawcami jak The Presets, Midnight Juggernauts, Van She (Technologic), Gang Bang Deejays i Riot In Belgium. „Tworzymy tutaj niezależną, jednolitą, zaprzyjaźnioną grupę. Nowe utwory zawsze najpierw testujemy w swoim gronie. To takie wzajemne uprzejmości muzyków odizolowanych trochę od reszty świata. Na początku często graliśmy wspólne koncerty, bo nie było innej alternatywy. Razem walczyliśmy o bookowanie występów i prezentację nagrań w radiu, bo nikt z mediów poważnie się tym nie interesował. Dopiero, kiedy brytyjski New Musical Express zaczął o nas pisać, a Franz Ferdinand zaprosili do udziału w amerykańskim tournee, ludzie w Australii zwrócili na nas uwagę, a widownia się potroiła. Tak samo było z The Avalanches na początku wieku. Odnieśli sukces poza krajem, a gdy wrócili na stare śmieci, tutaj też zaczęto się nimi interesować. Wszystko jest wynikiem ciężkiej pracy przy autopromocji i nieustannego koncertowania. Cieszymy się, że teraz także w kraju dojrzała nowa, duża publiczność, ale najważniejsze jest, by ciągle się rozwijać i nie spocząć na laurach” – mówi gitarzysta Cut Copy, Tim Hoey.
Chłonne ucho
Niekwestionowanym liderem tercetu jest Dan Whitford. Cut Copy to jego dziecko. Opowiada o sobie: „Moja rodzina nie należała do szczególnie umuzykalnionych, chociaż babcia śpiewała w operze. Kiedy miałem 10 czy 11 lat, interesowałem się popowymi listami przebojów z Anglii i Stanów serwowanymi w radiu. Kiedy byłem nastolatkiem, zacząłem słuchać indie rocka i undergroundowej muzyki tanecznej – acid house’u ery KLF, Technotronic i Black Box oraz acidjazzowych projektów Josha Guru. Kompletnie nie ruszał mnie ekspansywny wówczas hip hop. Dopiero, kiedy zaczynałem przygodę z tworzeniem dźwięków, poszedłem w jego kierunku. Kupowałem płyty i stanąłem za deckami. Wiedziałem, że grane przeze mnie sety robiły się naprawdę niezłe, ale sądziłem, że mając instrumenty albo odpowiednie oprogramowanie komputerowe mógłbym wyprodukować tak samo dobrą, a nawet lepszą muzykę. To trochę aroganckie nastawienie zdopingowało mnie do komponowania”.
Dan w młodości uczył się projektowania graficznego. Dzisiaj nadal w tym siedzi. Przygotował całą identyfikację graficzną Cut Copy, tworzy ilustracje dla macierzystego labela, bierze też zlecenia z zewnątrz. Słowa „cut” i „copy” do pewnego momentu były dla niego wyłącznie informatycznymi komendami. Sytuacja zmieniła się, kiedy Whitford wysłał demo do Modular Recordings, a wytwórnia szybko zainteresowała się jego wydaniem. Jednym z pierwszych singli, jakie opublikował, był krążek „1981” – hołd dla lat 80. „Wpływy z tego okresu to zasługa chłonności mojego ucha, kiedy byłem dzieciakiem. Są po części nieświadome. To rezonans tamtych czasów, wybrzmiewający w świeży sposób”. Zaczynał od próbek instrumentalnego hip hopu, by na płycie „I Thought Of Numbers” obrać dancefloorową orientację.
Twórcza eksplozja
Cut Copy zaczynali stricte didżejsko: trzy gramofony, dwa miksery, sampler, automat perkusyjny, przetworniki i centralna konsoleta. „Sampler pozwalał na zagranie fragmentów autorskiego materiału i podrasowanie innych ścieżek. Starałem się łączyć tematy, które w setach nie są oczywiste, ale dają mocnego kopa. Szczegółowo planowałem godzinny pokaz, a gdy atmosfera stawała się gorąca, wydłużałem go, wprowadzając improwizację. Z perspektywy didżeja inaczej postrzega się muzykę. Czasami zdumiewająca jest energia, jaką wyzwalają nagrania typowo koncertowe puszczane w klubie z decków. Podejście do produkcji uwzględniające te dwa punkty widzenia czyni ją zdecydowanie bardziej interesującą”.
„Zawsze lubiłem muzykę zawierającą elementy songwritingu, ale jednocześnie zabawową, przy której można tańczyć” – mówi Dan. – „Nosiłem w głowie pomysł zaaranżowania moich utworów na garażowy band. Byłem w połowie komponowania debiutanckiego longa, kiedy sampler po prostu eksplodował podczas gigu. Był uszkodzony około trzech tygodni, więc stwierdziłem, że to dobra okazja, by skrzyknąć zespół. Pomyślałem o przyjacielu, gitarzyście Timie Hoeyu, a on jako perkusistę zarekomendował swojego współlokatora, Mitchella Scotta. Facet niedawno kupił bębny na eBay’u, uczył się techniki, ale ponieważ goniły nas koncertowe zobowiązania, na początek nadawał się w sam raz. Później mieliśmy skaperować kogoś bardziej otrzaskanego, ale w tym składzie gramy do dzisiaj”. Już wspólnie zaczęli pracować nad ścieżkami na longplay i przekładać elektronikę na „żywe” instrumentarium. „Kiedy kończyłem produkcję Bright Like Neon Love, miałem dwie różne wersje nagrań, więc zacząłem kompletować album, korzystając i z jednych, i z drugich” – kontynuuje Dan. – „Tak narodził się band. Wypadło lepiej, niż mógłbym to sobie wyobrazić. Awaria sprzętu przystopowała moje aspiracje w kwestii kreowania muzyki za pomocą sampli i pozwoliła spróbować czegoś zupełnie innego”.
Motherfuckerskie spotkanko
Ciekawie potoczyły się losy finalnego szlifu albumu „Bright Like Neon Love”, który odniósł spory sukces artystyczny i komercyjny na całym świecie. Ponieważ krążek miał odwoływać się do synth-popu lat 80., szefowie Modular zaproponowali współprodukcję z jakimś magikiem studia tamtego okresu i wręczyli Whitfordowi listę kontaktów. „Kiedy próbowałem do nich dzwonić, okazało się, że albo wycofali się z branży, albo żyją na skraju nędzy albo już dawno umarli. Aktywne były może ze dwie osoby. Sprawa trąciła surrealizmem. Odpuściliśmy w końcu ten pomysł. Nie chcieliśmy osiągnąć jakiegoś fantastycznego brzmienia, tylko interesująco skrzyżować syntetyczne ejtisowe disco z indie rockiem. Większość materiału zarejestrowaliśmy w Melbourne, a o zremiksowanie kilku tracków poprosiłem Philippe’a Zdara z duetu Cassius, bo podobała mi się jego robota przy longplayu Phoenix”. Na rekonesansie w Paryżu Dan osobiście poznał swoich idoli – chłopaków z Daft Punk i Air. „Wszyscy tam są jedną wielką rodziną. Spotkanie tych sławnych motherfuckerów było dla mnie jak sen”.
Niemiecki groove
„Bright Like Neon Love” wyszedł w Australii latem 2004 roku, przepełniony dźwiękami odkrywającymi zagubione muzyczne perły ostatnich trzech dekad dwudziestego wieku. Nawiązywał do disco, new wave i post-punka końca lat 70., chłodnego noworomantycznego ejtisowego synth-popu i eurodance’u początku lat 90. Elektroniczna wrażliwość precyzyjnie komunikowała się z rockowym songwritingiem. Coś jak Sonic Youth przyjmujący oświadczyny od Pet Shop Boys albo Daft Punk wiodący do ołtarza New Order pod rękę z Human League. Poprowadzone nieśmiałym, apatycznym wokalem ckliwe teksty o samotności w uczuciach, przypominały antologię cyfrowych listów miłosnych. Zwiewne, chwytliwe piosenki na czele z singlowymi „Future”, „Saturdays” i „Going Nowhere” przemawiały zarówno do domowych słuchaczy, jak i klubowych dandysów. Ujmowały sympatyczną, romantyczną nostalgią młodzieńczego dojrzewania, ubraną w szorstkie, gitarowe strzępy połączone z francuskim electro-house’owym szykiem. Dan twierdzi, że śpiewanie wypłynęło z niego całkiem naturalnie. „Kiedy dodałem partie wokalne do nagrań na mojej ostatniej solowej EP-ce, zwiększyło się zainteresowanie Cut Copy w Europie i Stanach, więc gdy przymierzałem się do nagrań na album, czułem, że nie są gotowe, dopóki nie potraktowałem ich swoim głosem. Tak, gdy tworzyłem muzykę na pierwszy longplay, myślałem bardziej o odbiorcach poza Australią, bo miejscowa stricte rockowa scena była hermetyczna i mało oryginalna. Nie uważam, że nasze produkcje są unikalne, ale w momencie publikacji Bright Like Neon Love, na rynku nie było zbyt wielu krążków z takim zestawem dźwięków”.
Kiedy do ogólnoświatowej dystrybucji płyty włączył się Universal, Cut Copy zyskali rzesze fanów. Zjeździli festiwale w Europie i Stanach Zjednoczonych, grając razem z Franz Ferdinand, Junior Senior, Bloc Party i Mylo. W kraju otwierali duże live acty Groove Armady, Jamiroquai i Daft Punk. „Nasze występy na żywo odbiegają zasadniczo od materiału z płyt. Gramy w typowo rockowym składzie i często zatrudniamy dodatkowego basistę. Koncerty pozostawiają pole do ciekawej reinterpretacji utworów, co jest zdecydowanie lepsze od wiernego odtwarzania zapisanych ścieżek. Wykonujemy na żywo tyle partii, ile to możliwe w takim zestawieniu, i solidnie oprawiamy je elektroniką, by wzmocnić efekt”. Dan dodaje również, że po koncercie miło jest mu zająć miejsce za deckami, co od jakiegoś czasu praktykuje razem z Timem. „Podczas występów w Anglii kilkakrotnie zdarzało się, że gdy puszczaliśmy w secie tracki Cut Copy, ludzie zdezorientowani pytali o nazwę autora, przekonani, że serwujemy jakieś niemieckie synth-popowe rare groovy z początku lat 80.” – śmieje się.
W pogoni za Walentynkami
„Gdyby nie istniały płyty Sonic Youth, Pet Shop Boys, New Order i Daft Punk, nie byłoby Cut Copy” – mówią. Ostatnio do tej listy dołączyli Fleetwood Mac, Electric Light Orchestra i My Bloody Valentine. Synteza takich wpływów wypełnia najnowszy, drugi album tercetu, który spaja ocierająca się o geniusz, koronkowa produkcja. „Proces tworzenia naszych utworów nieustannie ewoluuje. Każdy ma urządzone w domu sypialniane studio, więc najczęściej zaczynamy pracować oddzielnie. Całymi dniami dłubiemy w komputerowym oprogramowaniu albo gramy na gitarach i keyboardach. Opiniami i wskazówkami wymieniamy się na odległość. Następnie spotykamy się w jednym studio, by już wspólnie pracować. Zawsze poddajemy się piosence, trzymamy się elementów nadających jej interesujący, oryginalny rys. Uwielbiamy muzykować w pełnym składzie”.
Płyta „In Ghost Colours” ukazała się po przeszło czterech latach od debiutu. Kompozycje mieli gotowe już dawno, ale zastanawiali się nad koncepcją i osobą współproducenta, który popchnie całość na nowe tory. Wypadło na Tima Goldsworthy’ego z duetu LCD Soundsystem i DFA. „On czuje się w studiu niezwykle swobodnie, mocno przyczynił się do kształtu albumu i namówił nas do eksperymentów. Bardzo skorzystaliśmy z jego wiedzy i doświadczenia. W Plantain Studio w Nowym Jorku przez osiem tygodni przetrenowaliśmy cały zbiór kolekcjonerskich modułowych syntezatorów i analogowych, pedałowych przetworników gitarowych. Miejsce wyglądało jak plac zabaw dla muzyków”. Twierdzą, że pracowali w zupełnie niekonwencjonalny sposób. „Goldsworthy bardzo długo słuchał, jak rozwija się utwór, a potem w nieoczekiwany sposób ciągnął jakiś przypadkowy fragment i przepuszczał linie melodyczne przez rozmaite filtry, sprawdzając, co z tego może wyniknąć”. Cut Copy wkroczyli na bardziej śmiałe muzyczne tereny, odnajdując zarazem swój idealny vibe. „Chcieliśmy zarejestrować concept-album, a nie kilka przebojowych singli z wypełniaczami. Połączyliśmy ścieżki interludiami budującymi określony porządek. Płyty można słuchać na różne sposoby, jako pojedynczych nagrań i całościowo. To świetnie zrobiona muzyka dla każdego, ale bynajmniej nie prosty taneczny czy rockowy zapis. Najlepsza rzecz, jaką może przekazać Cut Copy”.
Do kolaboracji z połówką wielkiego DFA doszło po długich podchodach. „Spotkaliśmy Jamesa Murphy’ego kilka razy, grając na festiwalach. Był fanem Bright Like Neon Love, co wywarło na nas ogromne wrażenie, bo po prostu kochamy dźwięki tego duetu. Kiedy złożyliśmy nowe demo, rozmawialiśmy w labelu o ludziach, z którymi chcielibyśmy współpracować przy albumie. Padły nazwiska chłopaków z LCD. James był niestety mocno zajęty, ale Tim chętnie przesłuchał promo, po czym odbyliśmy czterogodzinną rozmowę telefoniczną. Omówiliśmy wszystkie brzmieniowe odniesienia, ustaliliśmy, że wspólnie mamy obsesję na punkcie Time Electric Light Orchestry i Loveless My Bloody Valentine. Okazało się, że Goldsworthy porzucił kiedyś szkołę, jeżdżąc w trasy za Walentynkami. Instynktownie uchwycił trop, którym chcieliśmy pójść podczas nagrywania i wszystko zostało przypieczętowane”.
Shoegaze’owy powrót
Na „In Ghost Colours” mariaż pomiędzy rockiem i tańcem nie jest już tak dosłowny. Wpływy rozmazują się w jednolitej tkance koncept-albumu, a tercet staje się pionierem świeżego międzygatunkowego fermentu. Cut Copy stosując instrumenty z przeszłości, a w produkcji wydobywając dźwięki przyszłości, opanowują muzyczną przestrzeń, gdzie trendy tracą na znaczeniu, a rok 1970 może być tak samo istotny jak 2020. Z jednej strony album jest futurystycznie elektroniczny, z drugiej – gitarowo i wokalnie organiczny, wypełniony piosenkami o niedookreślonych granicach, z zaskakującymi zwrotami melodycznymi. Nagrania zostały świetnie zwokalizowane, a partie gitarowe perfekcyjnie dopracowane efektami rzeźbiącymi uduchowione, dance’owe sznyty. „Utwór So Haunted to najlepszy przykład kierunku, w którym obecnie zmierzamy stylistycznie. Zawiera głośne shoegaze’owe warstwy gitarowe. Zdecydowanie odbijamy od schematu zwrotka-refren-zwrotka-refren, jesteśmy zainteresowani pomysłową aranżacją. Fascynują nas dokonania takich zespołów jak Talking Heads, Steve Miller Band czy Animal Collective. Ich kompozycje zachowują popową melodykę przy niespotykanej piosenkowej strukturze. Musisz kilka razy uważnie wsłuchiwać się w track, zanim zrozumiesz, w jakim kierunku zmierza. Z kolei Hearts On Fire najbardziej przypomina erę disco. Goldsworthy potrafi kapitalnie ustawiać bębny. Brzmią masywnie, a zarazem pulsują zabawą”.
Dan konstatuje: „Dziesięć lat temu house wkroczył na komercyjne szlaki, w odróżnieniu do indie rocka. Daft Punk mocno przewietrzyli muzykę, jako pierwsi integrując oba gatunki. Oni rzucili podwaliny. Obecnie coraz więcej grup indie uczestniczy w tanecznych eventach, jeszcze bardziej zbliżając odległe bieguny. Ja zawsze taką samą miłością darzyłem dźwięki dance’owe i rockowe, a teraz nadszedł najlepszy okres, by spotkały się pośrodku, w głównym nurcie. Myślę, że wkrótce nastąpi efektowny nawrót do shoegaze’u z początku lat 90. W zasadzie już powstaje taki brand, a kultowi My Bloody Valentine planują come back. To świetny czas dla odrodzenia muzyki, na której wszyscy w Cut Copy się wychowaliśmy”.
Rok 2008 może należeć do Cut Copy. „Zaplanowaliśmy działania promocyjne zupełnie inaczej niż przy Bright Like Neon Love. Nie chcieliśmy zwłaszcza, by poza Australią album ukazał się z dużym opóźnieniem, jak to miało miejsce z debiutem. In Ghost Colours wychodzi prawie równocześnie na całym świecie i od razu zostało zorganizowane ogromne międzykontynentalne tournee. Kiedyś Modular uchodził za label niszowy, a teraz ma renomę niezależnego potentata, który swobodnie może pozwolić sobie na takie działania”.
Cut Copy deklarują, że przede wszystkim grają dla przyjemności i z zamiłowania, chociaż ucieszą się, gdy muzyka przyniesie im życiowe profity. Talentem i lekką ręką znowu wykreowali świeży trend na scenie indie-tanecznej i zapewne pociągną za sobą tabuny zwolenników.
tekst: T.Sosnowski dla magazynu Laif, 2008 r.