Przeszłość w przyszłości, czyli środa w czwartek
Mój kolega, który raz na jakiś czas przysyła mi ciekawe muzyczne historie – często z półki, na którą sam rzadko sięgam – napisał mi ostatnio, że denerwuje się, jeśli swojego codziennego wpisu nie opublikuję do godz. 16.00. Słusznie. Muszę przyznać, że sam się wtedy denerwuję. Czasem nawet wpadam w taką nerwówkę, że czas do północy upływa mi błyskawicznie i wpisu dalej brak. Zobaczmy w tym jednak szklankę do połowy pełną: są dobre skutki takiej sytuacji. Zaległy wpis pojawia się wówczas następnego dnia PRZED 16.00. Nieprawdaż?
Wczoraj z rytmu wybiło mnie nocne HCH, w którym prezentowaliśmy m.in. fragment nowej płyty Wire. Kto słuchał, ten pewnie nie będzie sobie zawracał głowy dalszą lekturą tego tekstu (i przeskoczy od razu do właściwego czwartkowego wpisu, który – mam nadzieję – również przed 16.00), bo będę się starał być w nim jak Colin Newman: opanowany, lakoniczny i precyzyjny. Taka jest bowiem nowa twarz Wire. No dobrze, zawsze taka była, ale dwadzieścia lat temu mieli do zaproponowania jeszcze coś więcej: rewolucyjną, przyszłościową formę muzyczną, która wyprzedziła mnóstwo nowofalowych brzmieniowych wynalazków. Jeśli przełożyć to na terminologię SF, była to przyszłość w przeszłości. Dziś muszą się zadowolić statusem przeszłości w przyszłości. Może niezbyt dalekiej, niezbyt przebrzmiałej, ale jednak. Takiej – ujmę to precyzyjniej – środy słuchanej w czwartek.
Colina Newmana ratuje nie zróżnicowanie stylistyczne utworów, co można wyczytać z niektórych recenzji. To zróżnicowanie naturalne – na prawach epoki, w której zespół zaczynał, kiedy w obrębie tej samej konwencji obok ucinanego rytmicznie ognistego punka Killing Joke było miejsce dla zimnego, hipnotyzującego motoryką Joy Division. Wire lawirowali gdzieś pośrodku i cały czas to właśnie pokazują, cedząc środki – w każdym nagraniu po jednym brzmieniu gtarowym, choć na całej płycie już cała paleta, w każdym spójna estetyka wokalna, choć na całym albumie kilka różnych przeplatających się ekspresji. Wire w trzyosobowym trio (już bez drugiego gitarzysty Bruce’a Gilberta) to zespół dystansu, żelaznej dyscypliny oraz kapitalnego wyczucia czasu i formy postpunkowych kawałków. Jedną z najlepszych ilustracji tych wszystkich cech jest dla mnie najmocniejszy chyba fragment „Red Barked Tree” – utwór „Two Minutes”, formalnie doskonale ułożony (intro-rozwinięcie-finał). Podobnie jest zresztą z króciutkim „A Flat Tent”. Chociaż o klimacie albumu – i wspomnianym dystansie – decydują takie, znacznie mniej krzykliwe, fragmenty jak „Please Take” czy „Bad Worn Thing” pokazujące, że ani przyszłość, ani przeszłość zespołu nie interesuje, dobrze odnajdują się tu i teraz.
WIRE „Red Barked Tree”
Pink Flag 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „Please Take”, „Two Minutes”, „Moreover”.
Komentarze
prawdaż 🙂
Bardzo podobala mi sie poprzednia plyta Wire’u. Nowa, na poczatku, wydala mi sie zbyt surowa, jak na takich staruchow, albo na takiego starucha – CN. Od tamtego czasu minelo juz troche czasu, a kazdy kolejny odsluch jest nowa przyjemnoscia. Moreover – Cudo! Jedna jest pewne. Ta kapela nie zrzyna z osiemdziesiatych 🙂 Ostatnio zaczalem odczuwac juz przesyt. Toro nagrywajacy ta sama plyte po raz drugi – ladna, jest ale juz to slyszalem. Poza tym mam wrazenie ze kilku dj’ow francuskich zrobilo juz cos podobnego w polowie lat dziewiecdziesiatych.
A ja znowu odniosłam wrażenie, że niektóre utwory aż zanadto przypominają poboczny projekt Colina – Githead. Mimo wszystko płyta jak najbardziej na plus. Fajnie, że znalazło się tu dla niej miejsce 😉
Bartku, kurczę, okryłam właśnie Rome, Cinematic O., dzięki Tobie, dziękuję.
Joanna