Out Of Tune kontra Noon, czyli do usłyszenia w Polsce cz. 7

Jak w tytule. Płyty Out of Tune „Lights So Bright” (EMI 2010, 6,5/10) słucham już wystarczająco długo, żeby zapomnieć, co myślałem o niej na początku, więc to chyba najlepszy moment, żeby opublikować coś odpowiednio niekompetentnego na jej temat. Tym bardziej, że stylistycznie chłopaki tak tu namieszali, że o coś kompetentnego trudno. Trudno też się oprzeć wrażeniu, że uciekają przed cieniem swojej pierwszej płyty, przyjętej – delikatnie mówiąc – dość chłodno. Uciekają szybko i sami się przy tym poganiają. Otwierający płytę „Cash and Hearts” jest jak wystrzał startowy – to najgorszy początek, jaki można sobie wyobrazić. Proponuję uznać wykorzystanie falsetów w stylu Scissor Sisters za ostatni błąd, na jaki OOT mogli sobie pozwolić. Na szczęście już kilka minut dalej jest coraz lepiej („Kid You Not”), a w drugiej części płyty bywa wręcz kapitalnie. Warstwa elektroniczna (syntezatory), bardzo rozbudowana na płycie „Lights So Bright” przestaje się wydawać doklejona do gitarowej, chociaż kompozycje są tak kombinowane, jak gdyby z prostej konwencji dance-punka muzycy chcieli koniecznie wykrzesać coś bardzo wyrafinowanego. Wrażenie robi pierwsza część „The New Black” (chociaż część drugą ktoś by już mógł zespołowi odradzić), „Shaking Hands” (poniżej z klipem, który zwiastował płytę), a wreszcie mój osobisty faworyt – „Hands In Grease”. Przeszłość oddzielam grubą linią, pół punktu wycinam na zasadzie wyjątku za konieczność wycięcia sobie paru utworów z playlisty, a przyszłość Out Of Tune znów widzę jasną, pod warunkiem, że dalej będą się konsekwentnie rozwijać. I nie będą się przejmować tym, co o nich piszą, a zarazem będą brać sobie to do serca.

O syntezatorach rozmawiałem trochę z Mikołajem Bugajakiem (lepiej znanym jako Noon) przy okazji radiowej prezentacji jego nowej płyty „Strange Sounds and Inconceivable Deeds” (Nowe Nagrania 2010, 7/10), wchodząc mu w słowo co i raz, ale może dlatego, że rzeczy, które mówił, bardzo mnie zaciekawiły. Bugajak na swojej kolejnej już autorskiej EP-ce odszedł od hip-hopu zupełnie, nie wykorzystując nawet typowych dla tej muzyki narzędzi. Skomponował kilka utworów przy użyciu syntezatora Rolanda SH-09, dość prostego praprzodka technowego SH-101, szkicując nim poszczególne partie, które potem dał do wykonania muzykom grającym na „żywych” instrumentach (wiolonczela, kontrabas, klarnet, fortepian, instrumenty perkusyjne). Dowiedziałem się, że olbrzymich trudności w produkcji tej płyty nastręczał brak jakiejkolwiek kwantyzacji (w hip-hopie albo muzyce tanecznej się kwantyzuje, czyli wyrównuje rytm do danego tempa – i po sprawie). Nie było nawet metronomów. I paradoksalnie to, jak ta muzyka płynie w czasie – to lekko przyspieszając, to zwalniając – jest świadectwem jej życia. Niedoskonałość rytmiczna przyciąga uwagę w prostych kompozycjach, a ostatecznie powstałych miniatur słucha się świetnie i nie trwają ani o minutę za długo. Impresyjny i romantyczny materiał Bugajaka spokojnie dorównuje ostatnim nagraniom Olafura Arnaldsa, a nawet przebija je oryginalnością. I produkcją (na płycie są nawet 24-bitowe wersje nagrań). Szóstka jest niesamowitą codą. Romantyczna, filmowa partia fortepianu brzmi jakby pochodziła z jednej z licznych płyt, które Noon samplował, pracując z Grammatikiem czy z Pezetem. Jeśli ktoś teraz ten ładny motyw zsampluje, historia zatoczy pełne koło.