Salem, czyli w klapkach na sabat
Powiedzieć, że „to wszystko już było” o grupie Salem to głupota. Sam się złapałem na tym, że próbuję na płycie „King Night” usłyszeć podobieństwo do poszczególnych wykonawców z lat 80., a w melodiach przykrytych skorupą hałasu wychwycić motywy z My Bloody Valentine. Zaszumione i utopione w pogłosie wokale do tego nawet pasują, chociaż rapowanie na zwolnionych obrotach – już mniej. W ogóle – jeśli spróbujemy wyciągnąć z tego największy wspólny mianownik, to dostaniemy coś na kształt doom metalu muzyki elektronicznej. Albo przebojów z winylowych singli sprzed 25 lat puszczonych przez przypadek na 33 zamiast 45 rpm. Okres rozpoznania w wypadku Salem nie ogranicza się do jednego czy dwóch przesłuchań i będzie dla większości słuchaczy źródłem niepewności i irytacji. Tak na marginesie – wyobraźcie sobie, jakie muszą być nastroje wśród amerykańskiej młodzieży, skoro prezentuje tak zgniłą, zgorzkniałą i chorą muzykę (dla porządku – nazywa się to-to witch house* i ewidentnie można ten wpis traktować jako załącznik do mojego słowniczka terminów z „Polityki”, w którym postulat „dodać witch house się nawet pojawia).
No to cofnijmy się o te 25 lat i zastanówmy się, jak było. „Psychocandy” TJAMC w roku 1985 wydawała się płytą fajną, ale przegiętą, przesadzoną, do której ludzie będą się musieli latami przyzwyczajać. Dwa lata wcześniej „Kill ‚Em All” Metalliki robiło wrażenie ekstremum, wydawało się, że w tej konwencji to zarazem początek i koniec. Z kolei w 1991 roku nikt (przepraszam za urażanie tym uogólnieniem jednostek, które ten fenomen dostrzegły) w Polsce nie słuchał MBV, a za symbol producenckiego wizjonerstwa uznawana była płyta „Achtung Baby”. A może przykład z zupełnie innej półki? Na przykład z mody? Och, jak głupio by było wyjść w klapkach na miasto jeszcze na początku lat 90… Byłoby to zapewne równoznaczne – szczególnie w wypadku mężczyzn – ze śmiercią towarzyską. Dziś pierwsza Metallica jest przedmiotem żartów, TJAMC estetyką historyczną, MBV powszechnym punktem odniesienia, a klapki najpowszechniejszym uniwersalnym letnim obuwiem. Jakkolwiek patrzeć na Salem – a „zepsuta” dźwiękowo (złośliwie można powiedzieć, że coś tak prostego nie mogło się zepsuć), kaleka i wolna płyta „King Night” dla wielu osób będzie pewnie nie do zaakceptowania – to jest coś, czego jeszcze nie było. W większym stopniu niż cały chillwave. Widać zarys czegoś na horyzoncie i niewykluczone, że płynie w naszym kierunku góra lodowa. Cholera wie, co z tego wyniknie – i to uczucie zawsze bardzo mi się podoba.
SALEM „King Night”
IAMSOUND 2010
8/10
Trzeba posłuchać: „Asia”, „Trapdoor”, „Redlights”. Poniżej ten pierwszy utwór, w wersji dodatkowo zniszczonej kompresją.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Krew jego na nas
Od 400 lat mieszkańcy Oberammergau u podnóża Alp inscenizują najsłynniejszą Mękę Pańską świata. Jeszcze całkiem niedawno grający Żydów nosili na głowach diabelskie rogi. A kolejne pokolenia Niemców debatują, czy można się pozbyć antysemityzmu z Ewangelii.
* Innych przedstawicieli tego gatunku, jeśli to można już nazwać spójnym gatunkiem, czyli oOoOO i Balam Acab, już w Polifonii prezentowałem.
Komentarze
ni z gruszk,i ni z pietruszki:
wczoraj(oczywiscie w nocy) leciala na deutschlandfunk
plyta zbigniewa seiferta „man of light”(1977):
it was a big, zbig!
Słuchałem tej płyty już kilka razy i doszedłem do wniosku,że to jedna z tych płyt które zostaną docenione za jakiś czas. Swoja droga jestem ciekawy jak to wydawnictwo oceniają w „The Wire”? Mnie się podoba bardzo! 5+!
płyta jest przede wszystkim ŹLE zrealizowana.
„jestem zmęczony”, więc:
http://www.barmleczny.com/ksiazka-skarg-i-wnioskow
(to jutro może być usunięte, bo „wydafca jest złodziejem”)
mało jest obecnie źle zrealizowanych płyt, najczęściej „tak miało być”
BTW słuchałem z żoną ostatno How to dress well i nie wierzyła, że to tak ma brzmieć, stwierdziła że cos sie popsuło:)
Gdzie klapki są obecnie „najpowszechniejszym uniwersalnym letnim obuwiem”? Bo na pewno nie w moim mieście. Wiejsko mi się to kojarzy. W mieście to raczej sandały. Przy czym śmierć towarzyska = sandały + skarpetki.
Kojarzę za to jeszcze z 1997 r. ludzi, którzy w klapkach chodzili w góry. Ale w tym przypadku nie ma co pisać o śmierci towarzyskiej – tylko o głupocie.
Może zgubiłem się w sensie wywodu, ale przykładów szukałbym najchętniej w literaturze, głównie polskiej i amerykańskiej, sprzed kilkudziesięciu – stu lat, głównie z lat 30., wśród tych wszystkich wyklętych, docenionych po latach pijaków, ćpunów, poetów, samobójców…
I właśnie mi przypomniałeś, że dawno nie słuchałem „Achtung Baby”. Tak dawno, że na kombinację słów „produkcja” + „1991” (dobra, to są cztery słowa) reaguję myślą „Nevermind”.
” Tak dawno, że na kombinację słów “produkcja” + “1991″ (dobra, to są cztery słowa) reaguję myślą “Nevermind”.”
trochę mnie zszokowałeś, bo ’91 (pomijając „Lovelles”), to rok wypuszczenia takich kwiatków jak: „Blue Lines”, „Screamadelica”, „Spiderland”, „Laughing Stock”, „Yerself is steam”, „Gish” – wszystkie wydają mi się ciekawsze pod względem produkcji od „Nevermind”
@pszemcio
Właściwie to ja się na produkcji, brzmieniu itp. znam tylko tyle, co przeciętny słuchacz, ale piszę nie o swojej opinii, tylko o tym, co się zagnieździło w powszechnej świadomości. Czyli: Butch Vig ustawił mikrofony za blisko perkusji i stąd ten boski brud. Ach, a Japończycy testują swoje głośniki na niemal bezszumowym albumie pt. „Metallica” – też 1991. Takie tam historyjki.
No ja się znam pewnie jeszcze mniej niż ty, ale na moje ucho brzmienie wymienionych wyżej płyt było bardziej odkrywcze w 91 (co do „Gish” – można się pewnie spierać). Ale Nirvana w mojej z kolei świadomości, to bardziej umiejętność pisania piosenek i osoba wokalisty niż znaczenie produkcji. W sumie fajnie jakby się ktoś kompetentny wypowiedział
pzdrv
@pszemcio
).
A ja tu mu komentarzami poziom zaniżam 
Tak właśnie przeszło mi przez myśl, tylko nie napisałem, że w kwestii „Gish” mógłbym się spierać, ale może to tylko dlatego, że mam je jeszcze na kasecie
A co do Nirvany, to pod względem brzmieniowym wyróżnia się dla mnie „In Utero” (a Steve Albini podobno jest do mnie podobny
Ale też bym wolał, żeby zamiast mnie wypowiedział się ktoś kompetentny. Bo to przecież blog kompetentnego człowieka
tylko paradoksalnie „Gish” wyprodukował też Butch Vig
@Krasnal Adamu –> Nie zaniżasz, nie zaniżasz. Zresztą „kompetencje” rzecz względna.
Właściwie to wszystko powiedzieliście, a ja już chciałem Was próbować godzić, pisząc, że mówicie o dwóch rzeczach – brzmieniu (realizacji dźwiękowej) i produkcji jako jakimś nowatorskim pomyśle na wykręcenie tego brzmienia. Po jednej stronie jest ta czarna Metallica, która fajnie brzmi, jak ktoś lubi posłuchać dźwięku, a nie muzyki, a po drugiej Mercury Rev, gdzie materializuje się Fridmann odpowiedzialny za świadome „psucie” wielu płyt.
Muszę posłuchać tej Nirvany na nowo i na spokojnie, ale zawsze bardziej pod względem dźwięku podobało mi się „In Utero”. Skądinąd przekonaliście mnie w ten sposób do tego, żeby się tu zająć audiofilią w dobrej muzyce, czyli stykiem dwóch światów, które na pierwszy rzut oka mają niewielką część wspólną.
„Albo przebojów z winylowych singli sprzed 25 lat puszczonych przez przypadek na 33 zamiast 45 rpm.” brzmi jakbyś opisywał Chucka Persona, najnowszy projekt Dana Lopatina: http://thecuratorialclub.blogspot.com/2010/08/tcc011-chuck-persons-eccojams-volume1.html
@Jakub –> Rzeczywiście. Coś hiperaktywny ostatnio ten Lopatin. A weedtemple.blogspot.com z przyjemnością dorzucam do linków na prywatnej stronie – tutaj linkownię przebuduję niebawem.