Nie ma krzyża, za to jest płyta

To szok. To straszne. To okropne. Tak komentuje wiadomo-kto wiadomo-co. I będzie tak komentował nie wiadomo jak długo. I tu zaczynają się moje problemy, ponieważ w trudne dni, gdy pisanie wpisu na blogu zaczyna być ciężarem, moja prokrastynacja prowadzi mnie zawsze w stronę serwisów z wiadomościami. A dziś nie ma nawet gdzie uciekać. Bo tam, gdzie wejdę, znajdę wiadomo-jakie komentarze wiadomo-których bohaterów naszego życia publicznego. I powiem szczerze, że pogłębia to mój depresyjny nastrój, który miałbym dziś i bez tego.

Dlatego dziś mimo wszystko będzie notka – ale właściwie sama płyta. To właściwie załącznik do wczorajszego wpisu. Muzyka, która zrobi wrażenie na wszystkich tych, którzy polubili album The Heliocentrics z Mulatu Astatke. Bo zespół ten sam, tylko gość inny – Lloyd Miller, dość wiekowy już etnomuzykolog, multiintrumentalista i spec od muzyki azjatyckiej. Gęsty, orientalny jazz, grany od strony solowych partii lepiej nawet niż płyta z Mulatu, choć może nie tak spójny, jeśli chodzi o styl.

Powiedzmy, że to taka notka na przeczekanie. I płyta na przeczekanie. Można sobie włączyć dziś po 21.00 i przeczekać. Wiadomo co.

LLOYD MILLER & THE HELIOCENTRICS „Lloyd Miller & The Heliocentrics”
Strut 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
Nie trzeba, ale warto.