O wyższości małych płyt nad dużymi (albo odwrotnie)

Na początku, odkąd dowiedziałem się, co to jest EP-ka, nienawidziłem draństwa. Na jednej stronie 90-tki po EP-ce zostawało miejsce. Wprawdzie doskonale mieściła się na jednej stronie 60-tki, ale czym wypełnić tę drugą stronę? Czekać aż jakiś inny podobny zespół – albo ten sam – nagra kolejną EP-kę?

Potem polubiłem EP-ki, kiedy wróciły na fali sławy mp3 i spadku popularności singli. Wszyscy chcieli nagrywać EP-ki i wydawało się to takie naturalne. Czasu na słuchanie mniej, więc wybieramy cztery utwory zamiast dziesięciu, za to te najlepsze. Idea wydawała się kusząca.

Teraz znów nie lubię EP-ek, odkąd uświadomiłem sobie, że granice między EP a LP się zatarły i niczego dobrego te EP-ki nie robią. Wydaje taki EP-kę, zdobywa sławę, a potem wydaje album, który okazuje się przykładem już nie bolesnego syndromu-drugiej-płyty, tylko syndromu-pierwszej-płyty-nie-licząc-epek. Przestałem więc zwracać uwagę na EP-ki i każdorazowo gwiazda EP-ek mi umyka, a łapię się na nią dopiero gdy wyda coś większego. Może to i dobrze, bo nie mam wtedy w stosunku do LP zbyt dużych oczekiwań.

I w tym miejscu pora na The Drums. Wzmiankowane wszędzie New Order i The Smiths to tutaj bardzo oczywiste punkty odniesienia, niech sobie nikt nie wyobraża surf-rocka o zapowiedziach i tytułach („Let’s Go Surfing”). I niech sobie nikt nie wyobraża, że skoro komuś udało się napisać zgrabne utwory 1-6, to uda mu się napisać równie zgrabne 7-12. Ta płyta, choć długogrająca, w istocie jest EP-ką. I dlatego polecam ją jako łatwą i niewstydliwą płytę na weekend. Do niedzielnego popołudnia zarżniecie ją i zacznie was drażnić, ale rankiem w sobotę będzie jeszcze brzmiała znakomicie. A czasem dobrze sobie między piątkiem a poniedziałkiem posłuchać jakiejś EP-ki.

THE DRUMS „The Drums”
Island 2010
6/10
Trzeba posłuchać:
utworów 1-6.