Za co nie lubię Johna Zorna

Za 16 części jego cyklu „The Book of Angels”. A dokładniej za informację, która pojawia się przy dużej części z nich, kiedy zaglądam na Amazon.com: „Instant order update for Bartek Chacinski: You purchased this item on…”.

Za 12 części jego „50th Birthday Celebration…”. A szczególnie za to, że wydawała mi się jakaś taka…. hm… niepełna.

Za 24 części jego serii „Filmworks”. A żeby być precyzyjnym – za to, że pewnie nigdy nie uda mi się na płytach zebrać całej.

Za 5 części cyklu „”Masada Anniversary”. Bo zdecydowanie za krótki.

A przede wszystkim za to, że – niech go drzwi ścisną – nic, co ostatnio robi, nie schodzi poniżej pewnego poziomu, przy którym kupno płyty jest jeszcze czynnością w miarę racjonalną.

Zostałem właśnie namówiony do tego, by się wypowiedzieć w sprawie czternastej części cyklu „The Book of Angels”, w którym różni wykonawcy interpretują utwory z kolejnej serii kompozycji Zorna. Nie chciałem się za to brać, bo kiedy jakiemuś artyście płyt przyrasta szybciej niż recenzent jest w stanie wysłuchać, coś się we mnie zaczyna buntować. Pamiętam kilku artystów, za którymi przestałem gonić właśnie ze względu na to, że w pewnym momencie poszli w ilość. No ale to jest John Zorn.

Jeśli ktoś bez słuchania albumu „Ipos” (taki podtytuł – od kolejnego anioła – ma część 14.) wyobraża sobie egzotykę, brzmienie surf, lekkie naleciałości bluesowe i latynoskie, to jest już w domu, bo grupa The Dreamers – w zasadzie nowa inkarnacja Electric Masady – robi dokładnie to, co zawsze. Robi to z wdziękiem i miłym wymienianiem się solami między wibrafonistą Kennym Wollesenem, klawiszowcem Jamiem Saftem a Markiem Ribotem na gitarze. A leniwą rytmiczną precyzję zapewniają Trevor Dunn (kontrabas), Joey Baron (perkusja) i Cyro Baptista (instr. perkusyjne). Wiadomo, że wykonanie będzie perfekcyjne, bo siódmym członkiem zespołu, a w zasadzie bardziej dyrygentem jest sam Zorn. Mamy więc kolejny ładny i perfekcyjny album, chociaż – jakkolwiek głupio by to brzmiało – z trudem mieści się on nawet w pierwszej dziesiątce (!) serii „The Book of Angels”, gdybym miał takie zestawienie przygotować. No właśnie, czemu nie, proponuję w tym miejscu pierwszą piątkę tak ad hoc:

Lucifer (Bar Kokhba Sextet)
Azazel (Masada String Trio)
Volac (Erik Friedlander)
Malphas (Mark Feldman & Sylvie Courvoisier)
Moloch (Uri Caine)

…i otwieram się na polemikę.
Do najnowszej płyty mam zastrzeżenia wynikające przede wszystkim z wtórności – The Dreamers, jeśli nie wchodzą w mocniejsze rejony (kierowani tam zwykle partiami gitary Ribota), maja tendencję do grania tego samego świetnego kawałka cały czas. A że tu są najbardziej w historii swoich trzech albumów wyciszeni, to wrażenie zostaje spotęgowane. Po drugie, jest to album, w którym najmniej słychać, że grupa odstawia na moment swoją stylistykę, by zająć się cyklem „The Book of Angels”. Słowem – najmniej słychać charakterystyczne cechy cyklu.

Ale – tak jak to sygnalizowałem wyżej – płytę kupiłem i nie zamierzam jej sprzedać, ba, nie zamierzam porzucić obsesji kolekcjonowania tego cyklu (część 16. właśnie zamówiłem). Większy problem mam z jednym z tegorocznych solowych albumów Zorna, płytą „In Search of the Miraculous”, tu cierpliwość mi się skończyła szybciej. „Iposa” będę słuchał i słuchał. Szczególnie jako muzyki towarzyszącej, bo w różnych sytuacjach fragmenty cyklu „The Book of Angels” sprawdzają się pod tym względem wyśmienicie. Dlatego też załączam etykietkę „łatwe i przyjemne!”, bo taka w istocie jest – w większości – muzyka nagrywana przez Zorna w ostatnich latach (proszę się nie zrażać oceną 6/10 – tego wciąż bardzo miło się słucha). Im dalej w dyskografii, tym bardziej pogodny z niego facet. Odwrotnie proporcjonalnie – można powiedzieć – do emocji jego najpilniejszych kolekcjonerów.

Sam bardzo lubię Zorna, a to, czego w nim nie lubię, ogranicza się w praktyce do rzeczy, które wypunktowałem na wstępie.

THE DREAMERS „Ipos. The Book of Angels vol. 14”
Tzadik 2010
6/10
Trzeba posłuchać:
„Tirtael” (Quentin Tarantino kręci western w Izraelu) i „Qualbam”