Do usłyszenia (koniecznie!) w Polsce, cz. 3

Tak się złożyło, że ułożyła mi się sterta płyt polskich udanych lub nawet bardzo udanych. Więc dziś bez narzekania. Będzie wyższa średnia krajowa. To znaczy: klasa.

Bartłomiej Wołyniec nie kojarzył mi się dosłownie z niczym. I świetnie, bo jego płyty „Wirmentacha” (Audiotong 2010, 6/10) słuchałem bez obciążeń. Głos w tych nagrywanych z oszczędnym akompaniamentem piosenkach brzmiał mi na początku z lekka pretensjonalnie, ale się oswoiłem i to, co brałem za pretensję, zmieniło się w wyjątkowy autorski styl. Te piosenki to zupełnie osobna galaktyka. Co prawda autor – songwriter z Trójmiasta – szczerze wyliczył wpływy, ale ja zauważyłem – też niekonkretny, ale odczuwalny – wpływ tylko jednego z wykonawców, których podaje. Johna Frusciante. I oczywiście nie w wydaniu z Red Hot Chili Peppers, tylko solowym, gdzie ładne piosenki są świadomie niszczone, odkształcane i zniekształcane, zachowując mimo to sporo wdzięku. Odcina się od reszty instrumentalny „It Is Representing the Force of the Million Birds Eaten by the Cats” z partią fortepianu w stylu „Holocaust” ze składanki „It’ll End In Tears” (wchodzę w szczegół, bo mam do niej słabość) i jazgotliwym loopem. Też kontrowersyjny, ale ja słyszę w nim raczej zalety niż wady.

Z kolei o grupie Levity napisano już dużo – nawet trochę na wyrost, gdy weźmiemy pod uwagę poprawną, ale jeszcze mało błyskotliwą debiutancką płytę. Na szczęście na albumie „Chopin Shuffle” (Universal 2010, 7/10) wspinają się wyższy poziom. Może dzięki temu, że mają tu gościnnego lidera – trębacza Toshinori Kondo – który dodaje wyrazu ich świetnym technicznie kompozycjom. No i dlatego, że temat (nie zgadniecie – Fryderyk Chopin) daje okazję do popisów Jackowi Kicie, zdolnemu pianiście Levity. Mam zawsze problem z odczytaniem humoru z dzieł klasycznych kompozytorów, więc nie wiem, ile go było w oryginalnych chopinowskich preludiach. Wiem jednak, że w wersji Levity – którzy z preludiów brali po jednej nucie, pół nuty, albo i wcale – tego humoru jest sporo. O ile jednak pierwsza część albumu to takie zabawne podrygi na wysokim tempie i świetnie kontrolowane technicznie, o tyle część finałowa to rzecz emocjonująca i kapitalna sama przez się. Długa porcja muzyki na krótkie letnie wieczory. Wszystko tu gra, włącznie z okładką Macia Morettiego, impresją wizualną na temat preludiów.

Dokonania Mirta staram się śledzić na bieżąco i płyta „Handmade Man” (Monotype 2010, 7/10) jest świadectwem dość konsekwentnego rozwoju. Artysta ma niezwykłe wyczucie w łączeniu dźwięków otoczenia, wlewających się do mieszkania gdzieś zza okna (przynajmniej tak to sobie wyobrażam – w rzeczywistości to różne nagrania terenowe gdzieś z szerokiego świata), z wolno rozkręcającymi się, dronowo-syntezatorowymi motywami. I jeszcze z samplami dialogów gdzieś z telewizora, też chwytającymi charakter tej samej sytuacji. To akurat na lato jeszcze lepsze niż Levity, bo ciepłe barwy analogowych syntezatorów ze śpiewem ptaków w tle wkomponują się w letni klimat i w niejedno otoczenie w sposób równie naturalny, w jaki Mirt rozwija swoje impresje dźwiękowe, rzadko, bo rzadko, ale czasem przechodzące w piosenki. Wspomaga go tradycyjnie T. Gadomski. Już wczoraj było warto ich słuchać – i do jutra nic się nie zmieni, a pojutrze wstyd będzie nie znać. Podobnie jak wszystkich bohaterów dzisiejszego wpisu.