Gorący jak mecz Japonia-Paragwaj

Taki antykomplement mógłby paść z ust kogoś, kto – tak jak ja ostatnio – oglądał czasem futbol w przestrzeni publicznej. Jak wiadomo, mecze integrują. W pracy tłumek twardych kibiców i rekreacyjnych podglądaczy zbiera się zawsze w okolicach włączonego telewizora, a w czasie mistrzostw świata zawsze znajdzie się jakiś włączony telewizor. W redakcji – tym bardziej. W innych instytucjach – na przykład w czasie wieczornej wyprawy do radia – przydaje się z kolei kontakt ze stróżem nocnym, który jak nikt inny (może dlatego, że przez cały wieczór pilnuje publicznego dobytku) wtajemniczony jest w wyniki spotkań i powie, czy Niemcy strzelili jeszcze jednego. O bramce Słowaków można się dowiedzieć idąc ulicą z rozkręconego odbiornika w restauracji. Słowem – mundial ożywia nie tylko domy i stadiony.

Dlatego tak bardzo szkoda mi było Paragwaju z Japonią – po raz pierwszy zobaczyłem pustki przed telewizorem, zbiorowe desinteressement. Grali o życie, a świat odpoczywał, uznając, że w czasie jednej ósmej finałów też trzeba sobie zrobić parę godzin przerwy i egzotyczny mecz Ameryki Południowej z Azją to jest właśnie ten moment.

Damien Jurado jest właśnie jak ten mecz Paragwaj-Japonia. Songwriter z nurtu Americana, czyli odnowy amerykańskiej tradycji w piosence, który jednak trafił gdzieś w międzypokoleniową próżnię. Dostaje „stosunkowo” entuzjastyczne recenzje. I pozostaje „stosunkowo” rozpoznawalny. Nie jest modny jak Bonnie „Prince” Billy, ani tym bardziej jak Antony & The Johnsons, nie jest nawet tak przeraźliwie konsekwentny jak na przykład Mark Kozelek, więc i kultowego, hardkorowego zbioru fanów na świecie nie zbudował tak sprawnie. A to przecież świat podobnych wytwórni – najpierw Sub Popu, dziś Secretly Canadian. I ta sama publiczność. Tyle że jakoś mało osób przy tym telewizorze, wszyscy czekali na płytę iksa, albo wciąż jeszcze słuchali płyty igreka. Znam jedną (naprawdę i dosłownie jedną) osobę, która dałaby się pokrajać za Damiena Jurado. Choć człowiek ten powiedział mi kiedyś, że on po prostu nie lubi tego, czego inni słuchają. Coś w tym jest.

Ciężko się dyskutuje o kimś, kto zamiast pojedynczych błysków proponuje płyty o znakomitej średniej wartości kompozycji (jak „Ghost Of David” czy nawet „Caught In the Trees” sprzed dwóch lat). Ciężko się pisze o kimś, kto dość często pobrzmiewa podobnie do innych – na nowym „Saint Bartlett” najczęściej jak Neil Young („Wallingford”, „Tha Falling Snow”). Z drugiej strony, Jurado jest nieprawdopodobnie konsekwentny. W jednym z wywiadów powiedział, że jego marzeniem jest dożyć późnej starości. Interesuje go dziewięćdziesiątka i więcej. Tylko sobie wyobraźcie. Historia muzyki pop takiej postawy nie znosi. Podobnie piłka nożna. Ale i tacy są potrzebni, czasem – wbrew wszystkiemu – warto na nich spojrzeć. Poza tym – kto dziś zagwarantuje, że za 20 lat Japonia nie będzie mistrzem świata?

DAMIEN JURADO „Saint Bartlett”
Secretly Canadian 2010
7/10
Trzeba posłuchać:
„Cloudy Shoes”, „Kalama”, „The Falling Snow”