Muzyczny syndrom odrzucenia

„Amerykański towar eksportowy roku, to jest ich czas” – zachęca naklejka z cytatem z „NME” na okładce. Kogo zachęca, to zachęca. Ja, widząc ten cytat, złapałem się za głowę. Zanim jeszcze zdążyłem posłuchać nowej płyty Band Of Horses, już zacząłem sobie wyrabiać opinię. Oto tytuł szukający od dawna przede wszystkim muzycznej sensacji wywęszył kolejne odkrycie w zespole, który odkryciem był dokładnie cztery lata temu na albumie „Everything All The Time” (z kapitalnym singlem „The Funeral”). Teraz o nowej płycie Band Of Horses (której opisania unikałem skutecznie aż do dziś) przypomniał mi Maciek Stankiewicz, z którym z grubsza się zgadzam, jeśli chodzi o odbiór tej płyty. Powiem więcej – mam w związku z nią poważne sygnały syndromu recenzenckiego odrzucenia.

Co to takiego? Weźmy przykład. Ostatnio doświadczyłem tego zjawiska przy okazji Kings Of Leon. Miałem bzika na punkcie tamtej grupy – południowej amerykańskiej kapeli z inklinacjami do wesołkowatego rhythm’n’bluesa. Pierwsze płyty „Youth & Young Manhood” i „Aha Shake Heartbreak” niosły w sobie elektryzującą młodzieńczą siłę, zbierały niezłe recenzje, szczególnie za Oceanem, ale w Polsce się nie przyjęły – poza może środowiskiem krytyków i pewną wąską grupą słuchaczy. Opisując je w prasie, miałem wtedy przeświadczenie, że robię przyjemność chyba głównie sobie. Nawet lubiący Kings Of Leon koledzy żartowali i pukali się w czoło (zresztą za granicą oceny też były bardzo różne – Robert Christgau pewnie by mnie wyśmiał). A potem Kings Of Leon zaczęli się dobrze sprzedawać – na trzeciej i czwartej płycie, i zupełnie innym, siermiężnym, stadionowym graniem, szablonowymi rockowymi balladami i bez śladu tego szczeniackiego stylu – podbijać świat, w tym Polskę. A ja, nie dość, że tego oblicza nie lubiłem, to – mam wrażenie – podchodziłem do niego z niechęcią jak do dziecka, które odniosło sukces robiąc wszystko, czego nie życzyliby sobie rodzice.

Nie to, żebym się uznawał za jakiegoś ojca K.O.L. – dorzuciłem tylko swoją szczapkę do ogniska. Ale byłem, kurczę, z tą szczapką emocjonalnie związany, jak z pieniędzmi zainwestowanymi w czyjeś akcje na giełdzie. A akcje skoczyły dopiero gdy sam wycofałem pieniądze i rynek pokazał mi wała.

Teraz podobną rozterkę przeżywam w związku z Band Of Horses, który to zespół doceniłem za proste, lecz niezwykle emocjonalne rockowe granie, balansujące na granicy przesady, nieco płaczliwe w tonie, ale świetne wokale Ben Bridwella i trzymanie się tradycji, nagrywanie niebanalnych piosenek dla alternatywnej publiki rockowej, ale bez wdzięczenia się do niej. „Infinity Arms”, ich trzecia płyta, jest jednocześnie pierwszą dla dużej wytwórni (Warner), ba, pierwszą, po którą można tak po prostu wyskoczyć do polskiego sklepu. Powinienem się cieszyć, ocierać łzy wzruszenia, że wreszcie, tymczasem przelatuje przez mnie ta muzyka po raz kolejny. Obiektywnie trudno jej coś zarzucić (o czym świadczy utwór „Laredo” w akustycznej wersji z sesji dla „Q” – poniżej w wersji z YouTube), są nawet niezłe utwory (wspomniane „Laredo”, „On My Way Back Home”), ale temperatura tej muzyki opadła, ja zapadłem na syndrom odrzucenia i być może już nigdy nie będę w stanie słuchać Band Of Horses z taką pasją jak kiedyś.

Czy to ci wykonawcy są słabi, czy ludzie, którzy ich opisują jako zawiedzione nadzieje, tacy jak ja, nieustannie pokazują w ten sposób swoją słabość? Na to pytanie nie odpowiem, bo jestem zbyt zaangażowany emocjonalnie. Mogę tylko westchnąć z przekąsem i z naburmuszoną miną żachnąć się, że Band Of Horses to kolejna grupa, która skończyła się na „Kill ‚Em All”.

BAND OF HORSES „Infinity Arms”
Columbia 2010
6/10
Trzeba posłuchać:
Pierwszej płyty Band Of Horses „Everything All The Time” i drugiej „Cease To Begin”.