Cioteczny wnuk free jazzu
Tym razem na weekend płyta nie dość, że niezbyt lekka, to wręcz tak gęsta, że gdyby ją rozpuścić w wodzie, można by było zalać ekstraktem całe miasto. A słuchacz musi dla niej na chwilę włączyć tryb Johnny’ego Mnemonica, czyli dać sobie zbombardować głowę skondensowanymi pomysłami. Ale warto.
Późno nawiązuję do tego albumu, ale wcześniej już opisałem go na papierowych stronach „Polityki”, zaczynając tak:
Co łączy muzyczne wizjonerstwo ciotecznego wnuka Alice Coltrane i przełom, którego ona dokonywała wspólnie z mężem w latach 60.? Polirytmia, czyli stosowanie w utworze kilku niezależnych partii rytmicznych naraz. Technika prastara, ale zarazem ultranowoczesna. Kalifornijczyk Steven Ellison, bardziej znany jako Flying Lotus, należy do generacji, dla której kluczowa jest właśnie praca nad rytmem. Tyle że jako 26-latek jest już wolny od myślenia twardymi podziałami gatunkowymi na hip-hop, house, techno – zmienia konwencje z pokoleniową lekkością i naturalnością. A na albumie „Cosmogramma” nawiązuje też wprost do jazzowych eksperymentów sprzed pół wieku (na saksofonie gra tu Ravi Coltrane, syn Johna i Alice). Dla fanów muzyki pop w latach 60. jego gęsta, kolażowa muzyka byłaby zapewne nie do zniesienia, ale fani Johna Coltrane’a już wtedy uznaliby ją za porywającą. Dziś zachwycać się nią mogą wszyscy – włącznie z odbiorcami rocka, którzy znajdą tu niespodziankę w postaci gościnnego udziału Thoma Yorke’a z Radiohead.
I tak też skończę, korzystając z tego, że zdrowo przepracowałem ten tydzień, a sterta płyt na weekend urosła mi do niebotycznych rozmiarów. Dodam tylko moja odpowiedź na fundamentalne pytanie, czy nowy Fly Lo lepszy jest od „Los Angeles”. Lepszy. Nieusatysfakcjonowanym zostawiam na te dwa dni mój tekst o muzyce afrykańskiej, który zawędrował właśnie na stronę internetową „Polityki”. I efekt picia w klatce – jako memento przed letnim sezonem festiwalowym dla posłów, senatorów i innych. A jeśli ktoś by chciał zakłócić sobie prywatnie ciszę wyborczą, to proponuję to i to. Album Emeralds, o którym ślubuję napisać w końcu kilka słów, jest z jedną z najbardziej oszałamiających płyt, jakie słyszałem w tym roku. W sumie chyba bardziej jeszcze niż Flying Lotus, tak między nami mówiąc.
FLYING LOTUS „Cosmogramma”
Warp 2010
8/10
Trzeba posłuchać: Od początku do końca.
Komentarze
Na ile w tym dźwięku, na ile pytanie o dźwięk, na ile techniki brzmieniowej, a, co za tym idzie, na ile prawdy?
Skondensowanie zbytnie. Choć, czuję oszołomienie brzmieniowe, w dźwięku ostatecznym ciekawe
tak, ciekawe;
pamietam jakim szokiem bylo moje spotkanie z „soft machine”
pod koniec lat 70 ub. stulecia
– dlugo nie wiedzialem „jak to ugryzc”!
I, znowu ta moja, niekonieczna przenikliwość, i znowu -niechciane słuchanie, znowu dźwięk obcy,z pozoru „właściwy. Ale, dobrze się słucha, brzmienie, gdy obcość w chwilowym zapomnieniu.
Słuchanie po n-tej fascynujące na pozór tylko.
dla mnie to jest technobanał, nie wzbudzający żadnych emocji, nuda
tak, rzeczywiście to wybitna płyta. trzeba się w nią dokładnie i powoli wsłuchać, żeby dobrze odkryć smaki. sygnalizowałem na Twoim drugim blogu, Panie Bartku, że inną doskonałością jest album innego LA producenta: Take’a – Only Mountain (2010 Alpha Pup), ale ten krążek jest bardziej „poukładany” i nie zawiera elementów free kolażu.
a jak komuś nie podoba się Cosmogramma, mogę przytulić oryginalny egzemplarz;)
[album Emeralds rzeczywiście kapitalny, a drugi Crystal Castles już nie kopie tak jak pierwszy, którym zachwycałem się jako redaktor Laifa. ja też się na niego nie łapię.]