A znacie ten o wielkiej bryle haszyszu?
Obiecywałem cykl filmowy, a nie tylko dwie notki. A nowa książka Wojtka Orlińskiego nie tylko zajmująco opowiedziała mi, jak życie Stanisława Lema wpływało na jego książki, ale przy okazji przypomniała paranoje Philipa K. Dicka (słynna sprawa z donosem do FBI na Lema). Ten z kolei wątek przypomniał mi historię o paranoi prowadzącej do donoszenia na samego siebie, którą Dick opisał w książce Przez ciemne zwierciadło – niefantastycznej, a właściwie na poły autobiograficznej. I którą sfilmował (świetnie, choć zadanie wydawało się niemożliwe do realizacji) Richard Linklater – w charakterystyczny sposób, z wykorzystaniem rotoskopii, zamieniając film aktorski w animowany. Nie pamiętam już nawet, czy do filmu trafił mój ulubiony dialog Boba Arctora (w filmie Keanu Reeves) z Luckmanem (w filmie Woody Harrelson) o pomysłach na przemyt narkotyków:
– Barris wpadł na inny jeszcze pomysł, jak przemycać towar przez granicę. Wiesz, jak to jest. Celnicy zawsze pytają, czy masz coś do oclenia. Nie możesz przecież powiedzieć, że narkotyki, bo…
– No dobra, to jak?
– Bierze się, rozumiesz, wielką bryłę haszu i rzeźbi się tak, żeby przypominała człowieka. Potem wydłubuje się w niej dziurę i wkłada motorek nakręcany kluczykiem, taki jak w zabawkach dla dzieci, i małą kasetę magnetofonową. Potem ustawiasz się z nią w kolejce do odprawy celnej i zanim bryła przejdzie przez kontrolę, nakręcasz motorek. Haszysz podchodzi do celnika, który pyta: „Ma pan coś do oclenia?”. A bryła odpowiada: „Nie, nie mam”, idzie dalej i przekracza granicę.
– Można by użyć baterii słonecznej zamiast motorka i wtedy taka bryła haszu mogłaby chodzić całymi latami. Właściwie bez końca.
– Po co? W końcu doszłaby na brzeg Pacyfiku albo Atlantyku. A może nawet na koniec świata, na przykład…
– Wyobraź sobie wioskę Eskimosów i bryłę haszu wartości… ile by kosztowała?
– Jakiś miliard dolarów.
– Więcej. Dwa miliardy.
– Eskimosi żują kawałki skóry, wycinają harpuny z kości, aż tu nagle po śniegu idzie bryła haszu za dwa miliardy dolarów, która cały czas powtarza: „Nie, nie mam”.
– Zastanawialiby się, o co jej może chodzić.
– Do końca życia by się nie domyślili. Powstawałyby na ten temat legendy.
Właściwie jeśli chodzi o dialogi wymyślone pod wpływem narkotyków – a cóż, Dick zażywał – ten, wraz z ciągiem dalszym (cytat za wydaniem z 1996 r. – Rebis, przeł. Tomasz Jabłoński) tworzy pewien rodzaj wzorca. Zresztą wpychany wciąż w przegródkach z SF Dick był zapewne najlepszym psychodelicznym pisarzem w ogóle.
Na płaszczyźnie muzycznej wzorców psychodelii było mnóstwo, więc Graham Reynolds, który napisał ścieżkę dźwiękową do filmu Linklatera, musiał się mocno nagłowić, żeby nie podążyć wydeptaną ścieżką. Dorównać śmiałemu pomysłowi Linklatera (który nie zasługiwał jednak – zdaniem polskich firm dystrybucyjnych – na wpuszczenie do kin i film ukazał się u nas tylko na DVD). Przed kilkoma dniami ukazała się reedycja tego soundtracku i można raz jeszcze sprawdzić, jak wyszło.
Reynolds, stojący jako pianista na czele swojego Golden Arm Trio, idzie w kierunku momentami bliskim filmom Lyncha (choćby w Escorted to the Bright Lights) – z mroczno-jazzową oprawą, sporymi dawkami pogłosu i powracającym wibrafonem grającym tematy na tle orkiestry (A Scanner Darkly). To bardzo różnorodna, długa i przebogata ścieżka. Ważne są oczywiście zaburzenia rzeczywistości – to po to Linklater poszedł w animację, a teraz Reynolds musiał nadążać, tworząc – jak w Are You Experiencing Any Difficulties? – ekspresyjne fragmenty eksperymentalne towarzyszące sekcji smyczkowej, albo idąc w formułę psychodelii godną Syda Barretta z czasów, gdy ten stał na scenie, rozstrajając gitarę, aż spadały struny. Dużo fragmentów tej ścieżki dźwiękowej zdaje się też rozstrajać lub rozpływać, a przechodzenie z banalnego realizmu w świat wizji wychodzi naprawdę nieźle. A na koniec (Little Blue Flowers) znajdzie się w tym też odrobina współczucia i melancholii.
Jedno znika z opowieści Linklatera – mniej tu czarnego humoru. Wersja filmowa patrzy na książkę Dicka bardziej jak na powieść Burroughsa – nie ma żadnej nadziei, bo państwo przejęło dystrybucję narkotyków, odurzeni obywatele śledzą sami siebie, a wypłatę i tak przepuszczą na Substancję A (napisałem kiedyś o tym rodzaju totalitaryzmu tekst, który wyszedł w „Nowej Fantastyce”). Gdy ktoś sobie wypali mózg, można go zatrudnić do pracy przy produkcji narkotyku. I muzyka jest odbiciem tego podejścia – nie spodziewajcie się swingu na temat maszerującej bryły haszyszu za dwa miliardy dolarów. To duszna i zadymiona ścieżka dźwiękowa z departamentu kontroli.
GRAHAM REYNOLDS A Scanner Darkly OST, Fire/Lakeshore 2017, 7/10
Komentarze
Rzuciłem się na książkę Orlińskiego z dzikim zapałem. Nie czytałem całego Lema (zgadzam się z opinią albo prof. Jarzębskiego, albo red. Fiałkowskiego, że takie „Okamgnienie” to zdolnych jest pojąć niewielu), ale miałem niezwykłą przyjemność z nim pracować. Krótko. Kilka lat. Ale nie spotkałem chyba nigdy człowieka tak bystrego, przenikliwego i błyskotliwego. No i jednak na swój sposób cynicznego.Albo też świadomego, bo nie był to cynik amoralny. Wręcz przeciwnie, jego cynizm był odpowiedzią na złożoną amoralność świata. A wszystko to nie tak oczywiste, na pozór jakieś takie intelektualnie zdystansowane. Ale, gdy się wsłuchać w słowa Lema, to pełno w nich zadziornych bon motów kpin i szydery.
Szczególnie pamiętam jego 80 urodziny, które organizowałem mu 11 września. Tego 11 września – 2001 r. To miała być huczna impreza z niespodziankami .Ale największą niespodziankę dostaliśmy od Bin Ladena. Musieliśmy imprezę odwołać. Bo i media miały co innego na głowie i ludzie przykleili się do TV. Ktoś mamrotał o jakiejś wojnie. Stanisław Lem niczego jednak nie odwoływał. Przyjechał z żoną, wnuczką. Był niebywale spokojny, opanowany, jak zawsze lekko sarkastyczny. Udzielił kilku wywiadów garstce rozhisteryzowanych dziennikarzy, którzy niestety nic nie pojęli z tego, co Lem do nich mówił (inna sprawa, że to nie pasowało do takiego pełnego napięcia i niepewności przekazu). Pamiętam jedną dość długą rozmowę w której w prosty, jasny i precyzyjny sposób, znając jedynie szczątkowe fakty zdiagnozował współczesny świat. Bez pudła. Potem zjadł tort, chwilę pobył przy suto zastawionych stołach, przy których nie było nikogo. Wnuczka świetnie się bawiła, na sali było sporo balonów. Świat szalał, a Lem nie bez satysfakcji obserwował owo szaleństwo ze stoickim spokojem. To było niezwykłe obserwować go, słuchać w tych godzinach, w których setki teorii, opinii i wypowiedzi bombardowało naszą świadomość poprzez media. Była w tym jakaś niepodważalna mądrość wymieszana z aktem profetyczny. Nie wiem, może tak właśnie filozofowali starożytni.
Gdy wróciłem do domu przez chwilę popatrzyłem i na TVP i na TVN i przede wszystkim TVN24, dla której to stacji było to pierwsze poważne wydarzenie, na którym nota bene się mocno wypromowała. Przestałem oglądać to ludzkie gadanie po 10 minutach. Spałem spokojnie. Bo z każdym dniem okazywało się, że Stanisław Lem miał racje. Co paradoksalnie nie napawało optymizmem, bo Lem optymistą nie był.
I przeczytałem biografie Orlińskiego nie bez pazerności. Bo wiem, że Orliński Lema przegryzł na wskroś, czytał go z dużym zrozumieniem. I… pozostał niedosyt. Jakieś poczucie utraconej szansy. I chyba mógłbym podpisać się pod recenzją tej książki pióra ks. Bonieckiego. Bo jakoś wierzę, że ks. Boniecki w tej prywatnej znajomości z Lemem poznał go w jakiś istotniejszy sposób niż Orliński (niczego jednak Orlińskiemu nie odmawiając, bo to jednak bystry facet). Ale tak czy inaczej dobrze, że o Lemie się wciąż pisze, bo to była osobowość przy całej masie takich prostych, codziennych dziwactw, niezwykła.