Polska prasa ocala dobre imię Presleya

Wczorajszą rocznicę śmierci Elvisa Presleya najgłośniej chyba – w kategoriach światowych – celebrował tygodnik „Do Rzeczy”. Autor wspomnieniowego tekstu, Waldemar Łysiak, był – jak sam pisze –
w USA, gdy Król umierał, po czym napisał prosto z Memphis tekst o piosenkarzu, który wydrukowały „Literatura” i „Na Przełaj”. Poświęca samemu sobie zresztą znaczną część siedmiostronicowej opowieści, przy pisaniu której najwyraźniej pozostał przy subiektywnej optyce, definiując Presleya jako antylewaka i niesłuszny obiekt oskarżeń lewicy, która miała go z kolei niesprawiedliwie opisywać jako narkomana i miłośnika orgii seksualnych. Ofiarę biografów kalumniarzy i jeszcze cudzołożnej połowicy (cytaty z tekstu), która rozpowiadała straszne historie po śmierci Elvisa 16 sierpnia 1977 roku. Podczas gdy autor artykułu wie, jak było. Jest to dość konsekwentne, tekst zawiera bowiem sporą dozę niewiary w autorytety, słowo pisane czy zeznania zebrane w procesach. Dla mnie to spojrzenie było jednak tak zaskakujące, że przeczytałem dwa razy.

Ujął mnie oczywiście sposób przedstawienia tematu narkotyków. Łysiak postanowił oto wierzyć na słowo Presleyowi, który – to powszechna wiedza – od narkotyków się przez całe życie odcinał. Choć zarazem był w tej dziedzinie prawdziwym rekordzistą: 5 tys. pigułek przepisał mu sam tylko słynny dr Nichopoulos, nadworny dostarczyciel towaru, którego tuż przed śmiercią Presley odebrał – w różnych odmianach – kilka kartonów. Informacje, które przekazuje autor tekstu z „Do Rzeczy” są więc – by to delikatnie opisać – bardzo delikatną i poprawną politycznie wersją historii. A autor wykorzystuje fakt, że śmierć Presleya jest wyjątkowo zmitologizowanym tematem. Łysiak opisuje ją tak: Przedawkowanie było istotnie przyczyną, ale przedawkowanie leków – środków nasennych (cierpiał na chroniczną bezsenność), środków odchudzających (pod koniec życia dopadła go straszna otyłość) i środków przeciwbólowych (dzień wcześniej przeszedł ciężki zabieg dentystyczny). Problem w tym, że substancje, które bierze się na odchudzanie powodują zarazem bezsenność – a Presley, jako były kierowca, a potem eksploatowany artysta koncertowy, w latach 50. i 60., czyli szczycie dostępności i powszechności amfetaminy, znał się z tą substancją długo i dobrze. Problem również w tym, że leki podawane po ciężkich zabiegach dentystycznych zasadniczo różnią się od tych, które biorą narkomani, głównie zawartością środków aktywnych. Nie mówiąc już o tym, że tak, amfetamina, jak i LSD czy heroina powstawały jako leki właśnie. Naiwność albo brak wiedzy w tej dziedzinie są powszechne, ale zrzucam to na karb luk w edukacji szkolnej, która o narkotykach nic nie mówiła kiedyś, a i teraz mówi niewiele. Z braku tejże polecam Łysiakowi kompetentne i bogate w źródła opracowanie Harry’ego Shapiro Waiting for the Man. The Story of Drugs and Popular Music, którego fragment pozwalam sobie wkleić poniżej.

Presley różnił się więc od reszty ofiar narkotyków głównie tym, że stać go było na recepty. A Shapiro wydaje się tu nie tylko lepiej udokumentowany, ale i sprawiedliwszy niż Łysiak, bo oddaje Presleyowi jego niechęć do heroiny – przy słabości do mnóstwa innych używek. Od razu zaznaczę, że są źródła znacznie bardziej krytyczne wobec Presleya, które zarzucają mu pełną hipokryzję i przebyte terapie metadonowe, co oznaczałoby, że i z heroiną bywało różnie. A nie mam w sumie wielkich powodów, by wierzyć całkiem bezkrytycznie w tekst z „Do Rzeczy”, który na przykład sesję singla That’s All Right, Mama opisuje jako pierwsze pojawienie się Presleya w studiu Sun Records (tymczasem oba wydarzenia dzielił niemal rok, That’s All Right… było pierwszą profesjonalną, a w sumie bodaj trzecią sesją dla Sun). No ale to – rozumiem – dla dynamiki i dla potrzeb opowieści. Nie będę się czepiał, bo biografem Presleya nie jestem. Choć Robert Kasprzycki na łamach wczorajszego „Tygodnika Powszechnego” rzecz całą opowiada we właściwej chronologii, tłumacząc przy tym rozsądnie kwestię narkotyków.

Gorzej jeszcze z samym momentem śmierci, o którym w 40. rocznicę Łysiak pisze tak: Znaleziono go w kilka godzin później leżącego obok wanny, z książką w ręku, bo chciał czytać podczas kąpieli. Tą książką były rozważania religijne. Bardzo to oczywiście wzruszające i podnoszące na duchu – znacznie bardziej niż informacja o tym, że Elvis siedział w toalecie, bo cierpiał na potworne zaparcia. W czym nie ma już w ogóle nic śmiesznego – to przypadłość związana właśnie z nadużywaniem narkotyków i wraca czasem przy okazji różnych zgonów z okolic przemysłu rozrywkowego (choćby Judy Garland, też uzależniona od narkotyków). Książką, którą czytał Elvis w ostatnich chwilach – jak podaje wiele źródeł – była historia Całunu Turyńskiego, pisana raczej od strony naukowej niż religijnej: The Scientific Search for the Face of Jesus.

Głupio tak pisać o zgonie i niepowspominać przewag artystycznych Elvisa Presleya, który był kluczową postacią czasów rock’n’rolla, nie tylko wyjątkowym wokalistą, ale i sprawnym gitarzystą (choć Waldemar Łysiak – na podstawie dostępnej sobie wiedzy – utrzymuje, że pianistą lepszym). Ale uspokaja mnie to, że siedmiostronicowy Hołd Łysiaka dla Elvisa Presleya samą muzykę traktuje jako background dla opowieści o antylewactwie i pognębieniu przez salon (pragnę nieśmiało zwrócić uwagę, że jeśli ktoś odwiedza prezydenta w Białym Domu, to może jest raczej salonowcem niż antysalonowcem – logika). Cóż, każdy ma inne podejście do sztuki – niektórzy aprobują artystę wtedy, gdy to, co mówi, jest zgodne z ich światopoglądem. Ja szanuję Elvisa mimo dość fundamentalnych niezgodności.

(Autor niniejszej notki nie identyfikuje się z podklejanymi pod nią kontekstowo przez Google reklamami z hasłem „Przełom w odchudzaniu”)