Disco zamiast Opola

Nie było (na razie, prace nad imprezą we wrześniu trwają) festiwalu w Opolu. Bez perturbacji przebiegła za to telewizyjna gala na 25-lecie disco polo. To zgodne z tezą, którą postawiłem w tekście Discopolonizacja Polski o tym, że DP, jeśli mu otworzyć szeroko drzwi, wypełni sobą całą dostępną przestrzeń. Był więc wstęp rodem z dawnych kronik filmowych – z lektorem, który zachwycał się, jak 25 lat temu tłumiona przez lata przedsiębiorczość rozkwitała – nawet tuż pod Pałacem Kultury i Nauki, symbolem komunizmu (o dalszych perspektywach rozwoju tej przedsiębiorczości dużo mówił dobór sponsora głównego wydarzenia – kasy pożyczkowej, którą prezes PiS określał mianem lichwiarskiej, a UOKiK karał za naruszanie interesów klientów). I podkreślał, że akurat ten nurt muzyczny jest nasz własny, polski. Na scenie stadionu warszawskiej Polonii, niezbyt gęsto wypełnionego publicznością (kamerzysta pokazywał wciąż 20 tych samych osób), były podobne jak ćwierć wieku temu kolorowe marynarki, te same przeboje – z Mydełkiem Fa zaśpiewanym na początek przez Shazzę i lidera Boys Marcina Millera. Czy coś się zmieniło?

Nie uległo zmianie dokładnie nic. Nadawała ten koncert ta sama TVP2, która przez lata emitowała w podobnym okresie najcieńsze kabarety i równie kiczowate imprezy dance Radia ESKA. Nawet grafiki telewizyjne przypominały te sprzed 25 lat. Gdyby nie smartfony w rękach widzów i jakość HD przekazu z Konwiktorskiej, można by pomyśleć, że oglądamy pierwszą telewizyjną galę disco polo, dużo zresztą ciekawszą, bo odkrywającą jakieś względnie nowe zjawisko, a nie lokalną odmianę italo disco, którą przez ćwierć wieku gra się na 90 proc. wesel. Różnica była jeszcze jedna: Tomasz Kammel zapowiadający Top One słowami disco polo ma swoich Rolling Stonesów różnił się w swojej konferansjerce od ironicznego Janusza Weissa, który 25 lat temu miał ratować antenę publiczną przed telewizyjnym blamażem. Nawet to Mydełko Fa było, zgodnie z rosnącą dumą z tradycji DP, bardziej serio niż na początku, gdy zostało napisane jako parodia gatunku.

TVP nauczyła się też przez te lata omijać zapisy ustawowe i by – wzorem komercyjnych stacji – wyemitować więcej reklam, dzieli programy na części. Nie doczekałem do ostatniej, zastanawiając się po raz kolejny w ten weekend, po co komu właściwie główne kanały telewizji, gdy w nowoczesnych odbiornikach – które w istocie są po prostu wieloczynnościowymi ekranami – można w ten sam weekend oglądać powtórki świetnie zrealizowanych koncertów z festiwalu Glastonbury na stronach BBC, a gdy ktoś wiedział, gdzie szukać, to nawet obejrzeć pełny występ Radiohead, znakomity zresztą, na żywo i w pełnym HD.

Na tym etapie słuchałem już sobie – po raz kolejny w ten weekend – Sama Amidona, jego nowej płyty, którą sam – mało brakowało – niemal w tym nawale premier przeoczyłem. Dźwiękowo i pod względem swobody grania – raczej odpowiednik tego HD z Glasto. Amidon, którego znamy jako rewelacyjnego interpretatora tradycyjnych pieśni folkowych, czasem śpiewającego a cappella, otoczył się składem muzyków nieco przypominającym ten z poprzedniego albumu sprzed trzech lat. Są niezawodny Shahzad Ismaily na basie i organach oraz perkusista Chris Vatalaro, ale pojawiają się kapitalni goście. Przede wszystkim perkusista Milford Graves, grający tu w trzech utworach, w tym w długim, improwizowanym, wychodzącym daleko poza konwencję dotychczasowych nagrań Amidona April. Pojawia się tu także saksofonista Sam Gendel, który jest dla mnie (wielkość Gravesa to oczywista oczywistość) największym na tym albumie zaskoczeniem – gra miękkie, medytacyjne frazy, w których niby wychodzi od Coltrane’a, ale (znakomite Gendel in 5) ma własny język. Wreszcie w utworze Juma Mountain (też jeden z najmocniejszych punktów płyty) pojawia się Juma Sultan, kolejna legenda, muzyk niegdyś bębniący na kongach u Jimiego Hendrixa.

Sam skład nie gwarantuje udanej sesji, ale duch totalnej otwartości unoszący się nad muzyką Amidona temu sprzyja i znajduje spełnienie w formule, którą można swobodnie nazwać free folkiem. Melancholia niby ta sama, ale poszukiwania muzyczne w wypadku tego artysty zupełnie nowe – nie jest to może łatwy przy pierwszym kontakcie i przebojowy album, ale uwielbiam sytuacje, gdy nie wiem, co się wydarzy dalej, za następną górą.

Podłączam więc dziś notkę o The Following Mountain pod ten głośny polski nurt, żeby nie zginęło. A ja już słucham nagrań Gendela jako INGA – ale o tym może następnym razem.

SAM AMIDON The Following Mountain, Nonesuch 2017, 7-8/10