Po co nam jeszcze Record Store Day?

Jako jeden z cichych prowodyrów promocji Record Store Day w Polsce mam parę przemyśleń związanych z jutrzejszym świętem. Przyniosło ono dwa rodzaje skutków:
(1) zaskakujące, bo rozpędziło cały przemysł związany z płytami winylowymi w stopniu, jakiego dekadę temu nikt by się nie spodziewał,
(2) przewrotne, bo zamiast dniem sklepów stało się świętem samego nośnika i jego wytwórców. Tu przypomnę, jakie pytanie zadawałem w moim tekście sprzed sześciu lat: Czy Record Store ocali małe sklepy płytowe?
To pytanie dziś wydaje się trochę naiwne. Owszem, stare sklepy zachowały pozycję, otwarto kilka nowych, ale RSD napędził – paradoksalnie – duże sieci, niektóre z nich w konsekwencji, dzięki rozgrzaniu popytu na winyle, nawet uratował (przypadek HMV). Wprowadził także akcje promocji winyli w dyskontach (komentowałem je tutaj, więc już nie rozwijam tematu). Nakręcił wreszcie koniunkturę dla dużych wydawców i ich dużych gwiazd, przypominając, że tantiemy od drogich winyli są nieporównywalnie wyższe niż śmieciowe, końcówkowe tantiemy od odsłuchów w streamingu na smartfonach. A mimo rosnącej lawinowo sprzedaży (w Polsce ostatnio ponad 50 proc. rok do roku!) winyli nie wrócił jasny system cenowy typu Nice Price, jaki kiedyś odróżniał cenowo tańsze starocie – które dawno już spłaciły bazowe koszty – od nowości. Te dyskontowe winyle nie są bynajmniej sprzedawane po kosztach! RSD nakręcił koniunkturę w niszczejących tłoczniach, powodując, że tempo produkcji zaczęły dyktować kolejki i duże zamówienia, które składają – tak, zgadliście – duzi. I jeszcze jeden skutek RSD: dodatkowe nakręcenie rynku kolekcjonerskiego i wyśrubowanie cen mitycznych starych wydań hitów z przeszłości, które bez trudu da się kupić w beznadziejnym stanie za katastrofalnie duże pieniądze. Co w takim razie o RSD myśleć i po co nam jeszcze impreza w ten trzeci kwietniowy weekend?

1. Cokolwiek złego myślicie o komercjalizacji RSD – nie była ona w najśmielszych planach wpisana w ideę tego święta. Chrisowi Brownowi i innym amerykańskim sklepikarzom, którzy je powoływali do życia, przyświecały dość doraźne cele (przyciągnięcie ludzi do małych sklepów) i wzorowali się na niszowym Free Comic Book Day, który aż tak mocno nie rozszedł się po świecie. Ważne, żeby nie tracić z pola widzenia tego, że to Dzień Sklepu Płytowego. A nie sklepu z mydłem i powidłem, który wstawi rack z winylami na dwa dni. Ani targowiska w centrum miasta, które ma wypromować kilka marek telekomów i producenta gramofonów. Ani dzień grupy cwanych kolekcjonerów, którzy chcą tego dnia wydoić kolekcjonerskich wannabies z grubymi portfelami.

2. RSD jest jeszcze potrzebny, bo nie podholował szaleństwa na analogowe płyty do tego punktu, żeby słuchanie muzyki z czarnej płyty przestało wywoływać niezdrową sensację. A dopiero ten moment normalności wydaje się jakimś rozsądnym punktem docelowym. Zaglądałem niedawno do ciekawej książki Davida Saxa Revenge of Analog i widać dwa sygnały powrotu na stary kurs: większość odbiorców winyli to ludzie młodzi (poniżej 25. roku życia, jak mówią brytyjskie badania, na które powołuje się autor), wbrew sądom, że to fenomen stworzony przez zgredów dla zgredów, a – po drugie – dość masowo kupuje się gramofony. Polecam wizytę w popularnej sieci RTV, gdzie zamiast jednego czy dwóch modeli (dostępnych przed pięciu laty) można wybierać z dziesięciu, wśród których da się znaleźć przyzwoity sprzęt. A – jak zauważa w książce Saxa pewien decydent z Universal Music – skoro ludzie inwestują w gramofony, to są złapani. Teraz już będą musieli kupować płyty, bo gramofon – co jest piękną cechą w czasach urządzeń do wszystkiego – potrafi tylko jedno: odtwarzać płyty gramofonowe.

3. Przydałaby się jakaś nowa inicjatywa obejmująca tylko rynek niezależny.
Już dziś widać, że jeśli nawet dotąd tytuły indies nie utopiły się w potężnej ofercie RSD, to za chwilę się to stanie. Niezłym pomysłem – choć przyjętym trochę jako jakaś szalona fanaberia – był Cassette Store Day. Ja bym też szukał inicjatywy w okolicach mail orderu, który dla niezależnych zawsze był ważną opcją. W Polsce mamy spontanicznie organizowane targi małych wydawców – może warto z nich ulepić jedną, ale za to odpowiednio mocną datę w niekonkurującym z RSD momencie. Bo Record Store Day gna już ze swoją dynamiką, zapewne bez problemu odnajdziecie go jutro w swojej okolicy, jeśli mieszkacie w dużym mieście. Sam nie będę dziś nikogo faworyzował. Za to w komentarzach pod tym wpisem albo na FB można dziś po partyzancku promować swoje inicjatywy – jesteście mile widziani.

Niezbędne do napisania niniejszego tekstu nerwowość i dystans pomogła mi osiągnąć płyta Bental Kobiety z Wydm – nowego zespołu Błażeja Króla (tutaj: basówka i śpiew), w którym prócz małżonki Iwony Król (instrumenty klawiszowe) dołączył do niego znany z Kristen Mateusz Rychlicki (perkusja, gitara). Wszyscy – jak głosi wkładka – opowiadają historie. Czego istotą jest wprowadzanie niepokoju (od początkowego Strasz mnie). A momentami nawet lekkiej odrazy. Mamy tu Ciemny rumień, mamy Zaduch gęsty jak ropa. Mamy wreszcie W gardle krwistą flegmę, w oczach paleniska (choć tu cała ta metaforyka jest w sumie dość przewrotna). Z muzyką, która czerpie z nowej fali, opierając się na precyzji sekcji rytmicznej, z nieco większą motoryką niż na poprzednich wydawnictwach. Ale zarazem bez żadnych tanich chwytów retro, przesadnych stylizacji. To muzyka z dziś. Głos Króla i jego sposób śpiewania pozostają niezmienne, podobna jest zwięzłość w kolejnych piosenkach, ale już zamyślenia jakoś mniej, a cała płyta jest zdecydowanie inna od wszystkich dotychczasowych (pomijam oczywiście Laudę, wyjątkowy i osobny duet państwa Królów). O czym zresztą pewnie pisali wam już inni autorzy, bo płyta ukazała się już dwa tygodnie temu. Ma nawet literackiego blurba od Twardocha, więc co ja się będę Państwu dłużej w tej sprawie naprzykrzał.

Sam w dalszym ciągu nie nadążam za metaforami Króla (pozostali mogli dodawać opowieści, ale teksty rozpoznacie natychmiast), lecz dalej coś – jakaś dziecięca ciekawość, przekorne, niezdrowe zainteresowanie rodem ze starego horroru albo jakiegoś Stranger Things – pcha mnie do tego, by za nim podążać. Choćby bez świateł i pod prąd, jak w Nie dość. Ciągle nie dość.

Bental kupicie na CD, winylu i na przystępnej cenowo (25 zł) kasecie magnetofonowej. Podobnie jak wiele nowych wydawnictw małych polskich wydawców. I mimo tych wszystkich moich wyrażonych na wstępie wątpliwości nie widzę żadnego wytłumaczenia dla tych, którzy w ten weekend nie kupią jakiejś współczesnej (najlepiej oczywiście polskiej) płyty małego (najlepiej polskiego) wydawcy w lokalnym sklepie, ładując za to pieniądze w pięćdziesiątą reedycję Floydów albo Doorsów na kolorowym winylu, ewentualnie w mitologiczne pierwsze wydanie w cenie gramofonu. Niby nic zdrożnego, ale obstawanie przy tym to błąd. Dobrze czasem kupić coś z naszych czasów – choćby i po to, żeby za 20 lat, kiedy zaczniecie się zastanawiać nad kupnem jakiejś płyty z tych naszych czasów, nie trafić na cwaniaków, którzy opchną wam tę odrobinę nostalgii w pięciokrotnie gorszym stanie, ale za to pięciokrotnie wyższej cenie.

KOBIETA Z WYDM Bental, Thin Man 2017, 7-8/10