Które winyle z Biedronki kupicie?

Pewnie już wiecie, że jutro Biedronka obok Świata Wędlin otworzy Świat Winyli i wystawi wybrane czarne płyty po 44,90 zł. Nie płacą mi za reklamę, co udowodnię od razu, sugerując wam, byście nie kupowali ani tam, ani w Lidlu tanich gramofonów, przez które zrazicie się pewnie tylko do słuchania muzyki z winylu, a świeżo kupione płyty (na moje oko) zniszczycie zanim jeszcze uda wam się zaoszczędzić na sensowny odtwarzacz. Ale same płyty? Bardzo proszę. O ile ta przedrukowywana tu i ówdzie oferta jest kompletna, sam bym się zainteresował Nevermind Nirvany, a przede wszystkim It Takes a Nation of Millions… Public Enemy, może jeszcze albumem Tears For Fears. Gorzej może być z dostępnymi albumami jazzowymi, bo te wydają mi się najbardziej wrażliwe na tłoczenie, a stare, dobrze wytłoczone i niezajechane płyty na giełdach znajdziecie pewnie ciągle w lepszej cenie. Ogólnie jednak pomysł nie jest zły. W roku, w którym wartość brytyjskiej (co warto podkreślać, bo przeczytacie na ten temat już różne doniesienia) sprzedaży winyli po latach przebiła wartość sprzedaży plików cyfrowych, trzeba być niespełna rozumu, żeby kupować dziecku pod choinkę Nirvanę w empetrójkach. Albo żeby ją kupować w wersji cyfrowej sobie, a potem jako ulubioną płytę zostawić dziecku w empetrójkach w spadku – zresztą wielokrotnie o tym pisałem. Wiecie, jak to jest: załóżmy, że na Atlantydzie rozkwitła wielka cywilizacja i trzymali muzykę w chmurze, prędzej jednak znajdziemy po nich rozbite naczynia.

Robi się ciekawie, a przy tym – co ważne – jest wybór pomiędzy streamingowym „słuchaj, ile chcesz” a winylowym „kup to, co naprawdę lubisz”. Ale i synergia – jedno pozytywnie wpływa na drugie. Jak radio i winylowy rynek w złotych latach radia. Bo najważniejsza informacja przed Świętami jest taka: muzyka wraca do gry jako upominek, a zatem wraca do świata rzeczy oczekiwanych, chcianych, choćby i za pieniądze supermarketów ktoś chciał z niej na powrót ulepić jakiś obiekt pożądania. Gramofon staje się z powrotem urządzeniem pożytecznym i w miarę powszechnym, a jak jest w domu gramofon, to będą i płyty, na razie te z marketowej oferty, a później może i te wymagające więcej zachodu. Samo zainteresowanie nie ma w sobie niczego złego, a mali wydawcy mogą co najwyżej narzekać na to, że duzi będą im zajmować miejsce w kolejce do tłoczni, co pewnie rynek za jakiś czas ureguluje.

Nie mam dziś pod ręką remanentowej płyty winylowej, chociaż parę ich jeszcze czeka na odsłuch. Jest za to kompakt szwedzkiej grupy Dungen, o której staram się pisać zawsze, bo mimo ośmiu już bodaj albumów na koncie i prawie dwóch dekad działalności, trzymają bardzo wysoki poziom. Dla miłośników szeroko pojętej alternatywy są wystarczająco egzotyczni ze swoim ciepłym brzmieniem zanurzonym w psychodelii lat 70., a miłośnikom rocka progresywnego wystarczy zapewne skojarzeń z tym stylem (choćby poprzez Landberk i Paatos, z którymi związany był gitarzysta Reine Fiske). Fanom współczesnych molochów jazzowych spodoba się z kolei to, że pół składu Dungen gra w Fire! Orchestra. I tak każdy ma do Dungen blisko.

Muzyka na niezbyt długiej (39 minut) płycie Häxan, podzielona na krótkie instrumentalne formy – które na kilometr pachną suitą filmową – z jednej strony bywa delikatna, jak przystało na skandynawskie płyty psychodeliczne i progresywne niezwykła, bardzo organiczna, z partiami mellotronu (Jakten genom skogen) albo organów w tle, akustycznymi i elektrycznymi gitarami, pląsającym basem, a nawet partiami fletu czy rytmiką nawiązującą z lekka do muzyki ludowej. Z drugiej strony – Dungen potrafią uderzyć rockowo w finałowym Andarnas Krig albo w również opartym na przesterowanych gitarach utworze tytułowym. Piosenek nie warto tu szukać. Prędzej już właśnie nawiązań do muzyki ilustracyjnej, ale dynamicznych, ciekawych, samodzielnych. Trollkarlen och fägeldräkten jest jak gdyby żywcem wyjęte ze starych albumów Bo Hanssona (podobnie jak późniejszy, oparty na posępnej partii tomów Achmed och Peri Banu). Atmosfera opowieści fantasy wyczuwalna na tyle, że aż zacząłem się przekopywać przez niezrozumiałe szwedzkie frazy i zrozumiałem, że to po prostu hołd dla klasyka kina animowanego sprzed 90 lat, czyli Przygód księcia Ahmeda Lotte Reiniger. Nakręcony w Niemczech, jako pełnometrażowa animacja wyprzedził Disneya. Może więc nie jest to najwybitniejsza płyta w dyskografii szwedzkiego kwartetu, ale pożytku sporo: słucha się tego dobrze, a przy okazji podsuwa kolejne kulturalne tropy.

DUNGEN Häxan, Smalltown Supersound 2016, 7/10