Umierają lata 80.

Na dalekiej od wielkości płycie Patience sprzed 12 lat znalazł się udany, choć może nie wybitny utwór John & Elvis Are Dead ze słowami: Hej, chłopcze, skoro Jezus żywy wciąż jest / To jak to się stało, że John i Elvis już nie? Autor tych słów, George Michael, zmarł właśnie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, w wieku 53 lat. Gdyby to nie był rok 2016, trudno by w to było może uwierzyć, podobnie jak bohaterowi piosenki w ostateczną śmierć wielkich muzycznych idoli (w tekście pojawia się jeszcze Marvin Gaye). Pożegnania wielkich gwiazd lat 80. też układają się ostatnio w serię – nie ma już wśród nas ani Michaela Jacksona, ani Whitney Houston, ani Prince’a, czyli wielkich konkurentów Michaela na listach przebojów w latach 80.

Urodzony w 1963 roku w Anglii, jako Georgios Kyriacos Panayiotou, był stuprocentową gwiazdą pop, obdarzoną fenomenalnym głosem i darem pisania chwytliwych melodii. W jego życiorysie liczyły się raczej single, a nie duże płyty. Najpierw te nagrywane w duecie Wham! z Andrew Ridgeleyem. Od trochę nawet zaskakującego z dzisiejszej perspektywy, inspirowanego oldschoolowym hip-hopem Wham Rap! (Enjoy What You Do), przez naiwny Club Tropicana i zabawne, pełne energii Wake Me Up Before You Go-Go, aż po chyba ostatni chyba tak wielki świąteczny przebój Last Christmas. Jeśli chodzi o stylistykę – balansowały na krawędzi modnych wtedy syntezatorowych brzmień i tanecznych rytmów oraz tradycji białego soulu i rhythm’n’bluesa. Wraz z początkiem twórczości solowej, którą sygnalizował już singlowy Careless Whisper – firmowany jako Wham feat. George Michael – miało się to przesunąć w tę drugą stronę. George Michael błyszczał jako dojrzały autor piosenek na albumach Faith i Listen Without Prejudice vol. 1, czasem prowokując tekstami (I Want Your Sex, którego nie odważyło się grać w ciągu dnia brytyjskie radio) i odnosząc sukcesy komercyjne po obu stronach Atlantyku. Dał się też zapamiętać kapitalnymi duetami, które dobrze wskazywały kierunki jego zainteresowań muzycznych – I Knew You Were Waiting For Me z Arethą Franklin i Don’t Let The Sun Go Down On Me z Eltonem Johnem. Przeżyli go ci wielcy duetowi partnerzy. Po śmierci Freddiego Mercury’ego zaśpiewał z grupą Queen Somebody to Love, natychmiast zostając uznanym za najlepszego możliwego następcę zmarłego wokalisty – trudno było jednak liczyć na to, że porzuci karierę solową, rozwijającą się w tamtym okresie znakomicie. Takie gesty pokazywały raczej to, jak bardzo lubił sygnalizować przywiązanie do pewnej tradycji muzyki popularnej. I wiódł życie gwiazdy pop lat 80., ze wszystkimi jego lepszymi i gorszymi stronami.

Nie przysłużyły się zbyt dobrze w życiu George’a Michaela – jak to bywało w całym pokoleniu gwiazd lat 80. – duże pieniądze. Najpierw spór prawny z firmą Sony, do której miał pretensje o złą promocję albumów i niewolniczy kontrakt, potem wykupienie przez rosnące imperium muzyczne Davida Geffena, który zapłacił Michaelowi astronomiczne 30 mln funtów zaliczki na poczet kolejnych dwóch albumów. Już na początku lat 90. George Michael stał się jednym z najbogatszych artystów w Wielkiej Brytanii, o czym w znacznej mierze zadecydował fakt, że był autorem lub współautorem utworów, które wykonywał – włącznie z powtarzanym do znudzenia w każde święta Last Christmas. Trudno sobie w kontekście tego ostatniego nie nie przypomnieć książki Nicka Hornby’ego Był sobie chłopiec opowiadającej o ofierze takiego finansowego sukcesu jednej świątecznej piosenki. Tyle że Michael – którego świąteczne odejście komentowano wczoraj hasłem „last christmas” – miał na koncie przecież dużo więcej niż jeden świąteczny hit.

Po śmierci matki Michaela i jego partnera życiowego, Brazylijczyka Anselmo Feleppy, a wreszcie po niesławnym incydencie z seksem w publicznej toalecie w 1998 r. artysta przyznał publicznie, że jest homoseksualistą (swoją seksualność ukrywał wcześniej przed matką, choć wiedzieli najbliżsi znajomi). Cały szum związany z życiem osobistym nie poprawił jego notowań wśród fanów, dla których miał znaczenie rozerotyzowany klimat nagrań George’a Michaela, ani też pewnie nie wpłynął zbyt dobrze na jego pracę. Płyty z XXI wieku trudno zestawiać z poprzednimi, choć zdarzały się pojedyncze znakomite piosenki. Wiemy, że autor Faith nie stronił od narkotyków, że miał problemy z prawem wynikające z ich używania (w tym odebrane prawo jazdy), wiemy też, że jego były wieloletni partner chorował na AIDS (Michael angażował się całe życie w charytatywne działania na rzecz walki z tą chorobą), wiemy wreszcie, że sam George Michael przeżył duże problemy ze zdrowiem kilka lat temu, gdy musiał przerwać trasę koncertową. Zdiagnozowano wtedy zapalenie płuc. Dziś nie znamy jeszcze dokładnych powodów ogłoszonej wczoraj śmierci piosenkarza. Wygląda jednak na to, że umarł – w pewnym sensie – na zespół charakterystyczny dla lat 80.

Żegnam George’a Michaela właściwie rodzajem dość suchej biograficznej noty, bo przez cały 2016 rok poświęciłem już tyle osobistych emocji, pisząc pożegnania kolejnych umierających postaci ze świata muzyki, że czuję, jak gdyby powoli zaczynało mi tych emocji brakować. Przydałoby się jakieś odświeżenie, nowe ożywienie w branży. Ale w panteonie muzyki popularnej zostało chyba więcej pustych miejsc niż poważnych pretendentów.