Odchodzą śpiewając
Jestem jak najdalszy od tego, by pospieszać śmierć Leonarda Cohena, ale trzeba być głuchym, żeby nie dostrzec w You Want It Darker jego sposobu na powolne żegnanie się z publicznością. Sztuczka rodem z dyskografii Johnny’ego Casha. Właściwie i tu prowadzona w całej trylogii albumów wydawanych przez Kanadyjczyka po powrocie na scenę, ale na nowej płycie najwyraźniej. I w sposób najlepszy od strony produkcji – nie dlatego, żeby jego syn Adam Cohen pokręcił tu gwałtownie gałkami, ale dlatego, że wyraźnie wyperswadował Cohenowi kilka plastikowych elementów aranżacji, które pojawiały się w jego nowożytnej (od lat 80.) twórczości. Chodzi głównie o syntezatory i różne takie drobiazgi (zostały ckliwe skrzypki, ale na prawach stylizacji ludowej), które zwykle słabo wyglądają na ostatniej drodze. Lepiej mieć gospelowy chór, trochę drewna i metalu. Jeśli instrumenty klawiszowe, to organy. Stare, sprawdzone rozwiązania.
I dalej podtrzymuję: mam słabość do Leonarda. Nie wypycham go na tamten świat, tylko wyniosłem co potrafiłem z tekstu piosenki, w której Cohen deklaruje, że jest gotów na ostatnie spotkanie – z kimkolwiek miałby się po swoim religijnie skomplikowanym życiu spotykać. Rick Rubin wyciągnąłby pewnie z niego jeszcze więcej, ale syn i tak wyświadcza ojcu dużą przysługę. Przegląd własnego życia (włącznie z greckimi wątkami w Traveling Light) to już moim zdaniem sprawka samego Cohena. Reszta uwag na temat albumu TUTAJ. Wrzucam jednak link do recenzji w „Polityce” także na blog, żeby później nie było, że pomijam premierę tygodnia, bez względu na jej potencjał sprzedażowy.
LEONARD COHEN You Want It Darker, Columbia 2016, 8/10
Komentarze
Piekny i hipnotyczny album Leonarda Cohena.
Tak, wielu ma slabosc do tego Mistrza. Nie nalezy do tych, ktorzy zyja w pospiechu. Ostatnio jakby zaprzeczal temu. Jest mu dokad to spieszno? Trzy albumy w ciagu szesciu lat, co jest niebagatelne i wymaga nie bylajakiego wysilku od tego artysty w tak poznym wieku zycia.
Ten 14.album: „You Want It Darker” (Columbia/Sony) jest swego rodzaju p o z e g n a n i e m. Dziewiec kompozycji o ciezkiej sztuce zycia, jakie dobiega konca, bo juz tak jest. Smierc nie jest zadnym misterium, to nieodwolalny koniec. Nie jest to nowe w tworczosci Leonarda Cohena, bowiem wystarczy posluchac wstecz jego ballad, by
moc bez zadnych watpliwosci orzec, ze temat „pozegnanie” byl czesty w jego tekstach.
Tym razem jest inaczej. Ten wieczny duchowy poszukiwacz daje do zrozumienia sluchaczom, ze czasem bardzo krucho. Jest bardzo spokojny, pogodzony z ta resztka czasu, ktora mu zostala i gotow jest wracac do domu.
I zrazu przychodzi na mysl profetyczno-pozegnalny album Davida Bowie. Ale kiedy „the godfather of gloom” zastanawia sie, czy mac bardziej ciemno, to nie waha sie ani chwili:
tak!
Leonard Cohen w odroznieniu od Laureata Boba Dylana, bardziej surrealistycznego jest
liryczny a zarowno jasniejszy i bardziej przystepny.
Tytulowy utwor mowi o swiecie wiecej anizeli samym Artyscie. Przypomina jakby
msze zalobna (missa funebrale) taki spokojny i romantyczny taniec ze smiercia. W tle
chor i glos kantora z montrealskiej synagogi Gideona Zelermyera ( Adam Cohen jako producent)
9/10, lubie bardzo tytylowa kompozycje oraz „Traveling Light”